Męczą się politycy oraz opisujący ich znój dziennikarze, jakby tu najtrafniej określić spotkanie przywódców siedmiu znaczących państw kapitalistycznych. Piszę „znaczących", bo przez te dwa pokolenia, od połowy lat 70. XX w., kiedy to zapoczątkowano coroczne spotkania, coś się zmieniło. Już od kilkunastu lat nie jest to siódemka największych gospodarek na świecie, już miliardy ludzi wyemancypowały się ze spuścizny kolonializmu i imperializmu. Pora przyjąć to do wiadomości także w gronie liderów i elit państw, które wciąż uzurpują sobie przywódczą rolę w świecie.
G7, czyli co?
Jest rok 2021, ale jakby niektórzy o tym zapomnieli, żyjąc wciąż w ułudzie swojej niezatartej wielkości. Otóż ona przemija i warto wyzbyć się megalomanii, gdyż w polityce niczemu dobremu ona nie służy. Same Chiny wytwarzają o jedną czwartą więcej niż cała szóstka G7, poza USA, razem wzięta. Z PKB (wg parytetu siły nabywczej) o wartości 26,7 bln dolarów (17,5 proc. więcej niż USA) Chiny są pierwszą gospodarką świata. Indie są trzecie, Rosja, Indonezja i Brazylia kolejno szóste, siódme i ósme. Gospodarki G7 wytwarzają w sumie 30 proc. światowej produkcji, czyli mniej niż kraje tzw. BRIC – Brazylia, Rosja, Indie i Chiny – i udział ten rokrocznie spada. Więcej niż Włochy wytwarza Turcja, podobnie jak Meksyk, a Korea Południowa więcej niż Kanada, która pod względem wielkości produkcji jest dopiero 15. gospodarką dającą zaledwie 45 proc. więcej niż Polska, która plasuje się na pozycji 20. Czy można zatem dziwić się Chińczykom, gdy na polityczne i ideologiczne połajanki G7 odpowiadają, że mała grupa krajów nie może całemu światu mówić, jak ma się urządzić? Ludność państw G7 to mniej niż 10 proc. mieszkańców Ziemi, ale ich politycznym i opiniotwórczym bonzom wydaje się, że to wystarczy, by pozostałych pouczać, co i jak mają robić. I to ma być demokracja?
Raz dowiadujemy się, że na szczycie G7 spotkali się przywódcy siedmiu najbogatszych krajów świata. Przeczą temu fakty: Singapur i Emiraty Arabskiej są bogatsze niż Włochy i Kanada, zamożniejsza jest Austria niż Niemcy, a Belgia niż Japonia. Innym razem słyszymy, że do Kornwalii zjechali się liderzy wiodących demokracji, jakby ta była bardziej zaawansowana w Wielkiej Brytanii niż w Holandii, czy też we Francji miała się lepiej niż w Nowej Zelandii. Według najnowszego rankingu The Economist Intelligence Unit (to brytyjsko-amerykańska instytucja, nie rosyjsko-białoruska) w pierwszej dziesiątce „wiodących demokracji", którą otwierają nordyckie państwa Norwegia, Islandia i Szwecja, jest tylko jeden członek G7 – Kanada. W drugiej znalazły się dwa z nich – Niemcy i Wielka Brytania. Trzecią dziesiątkę otwiera Japonia. Jeszcze gorzej plasowane są USA, na miejscu 25., i Włochy na 30. i oba zakwalifikowane zostały jako „wadliwe demokracje".
Słabnące Stany Zjednoczone
Aby wzmocnić wymowę tego „aliansu na rzecz demokracji", gospodarz szczytu Boris Johnson, premier Wielkiej Brytanii, zaprosił premiera Australii, kraju zaiste dojrzalej demokracji, oraz takich przykładnych demokracji, jak Korea Południowa, Republika Południowej Afryki i Indie, które w rankingu EIU wypadają gorzej niż Polska. Trójka zaproszonych przyjęła ofertę i zjawiła się osobiście, natomiast premier Indii Narendra Modi nie przyjechał, wymawiając się pandemią, acz ta nie przeszkodziła innym w jeszcze dłuższej podróży z Canberry i Tokio. I to jest jeden z ważniejszych politycznych momentów tegorocznego szczytu G7. Otóż premier Indii nie zjawił się osobiście bynajmniej nie dlatego, że przestraszył się koronawirusa, i na pewno nie dlatego, że nie podoba mu się zaliczenie jego już niedługo najbardziej ludnego kraju do „wiodących demokracji", lecz ponieważ nie chce być wykorzystywany jako karta w amerykańsko-brytyjskiej grze przeciwko Chinom. Przecież to właśnie ten aspekt geopolityki najbardziej eksponował prezydent Joe Biden, mówiąc o konieczności przeciwstawienia się globalnej ekspansji Chin. Oczywiście, Indie bynajmniej jej nie popierają, ale chcą rozgrywać swoją kartę geopolityczną samodzielnie, a nie w trzecim szeregu antychińskiego aliansu z USA na czele. Podobnie w jego drugim rzędzie nie tak łatwo dają się ustawiać pozostałe państwa G7, zwłaszcza kierujące się pragmatyzmem Francja z prezydentem Emmanuelem Macronem i Niemcy z kanclerz Angelą Merkel. Kanadyjczycy, Japończycy i Włosi też nie są skorzy do przyłączania się do antychińskiej krucjaty. Niech Polska wyciąga z tego właściwe wnioski.
Przy okazji widać, jak relatywnie coraz słabsze stają się Stany Zjednoczone, które chcąc nie chcąc przyznają, że samoistnie już nie są w stanie stawić czoła Chinom; szukają sojuszników. Niestety, z faktu własnej słabości wyciągają błędne wnioski.