Ruszyła lawina ustanawiania gwarancji rządowych dla depozytów bankowych. Zaczęła Irlandia. W jej ślady natychmiast poszły rządy Austrii, Niemiec, Danii, Portugalii oraz Grecji. Tylko Zjednoczone Królestwo zadowoliło się skromnym podwyższeniem gwarancji do 50 tys. funtów.
Takie postępowanie rządów innych państw nasuwa pytanie, czy Polska powinna postąpić podobnie. W naszym kraju Bankowy Fundusz Gwarancyjny w razie potrzeby wypłaca cały wkład do równowartości 1 tys. euro oraz 90 proc. kwoty powyżej 1 tys. euro, ale tylko do równowartości 22,5 tys. euro.
Moim zdaniem Polska nie powinna dawać gwarancji rządowych. I to z tych samych powodów, dla których góral godził się przed laty oddać partii: krowę, świnię, ale nie owce (owcę bowiem miał).
Jak nietrudno sprawdzić, w wymienionych wyżej krajach wartość depozytów przewyższa – na ogół znacznie – wartość rocznych przychodów budżetowych. Zatem w razie totalnego krachu, gdyby wszyscy deponenci chcieli wycofać swoje pieniądze, gwarancja rządowa byłaby niewykonalna. (Zresztą byłoby tak i wtedy, gdyby zmieniając prawo, rządy sięgnęły po „pieniądze banku centralnego”, czyli uruchomiły maszynkę do drukowania banknotów; w takim przypadku klienci banków otrzymywaliby nie pieniądz, lecz papier).
W Polsce jest inaczej. U nas wartość depozytów jest o kilka miliardów mniejsza od dochodów budżetu. Zatem głodząc na śmierć pracowników budżetówki, rozwiązując armię i policję oraz zmniejszając wydatki IPN, można by z gwarancji się wywiązać.