Wybuch pandemii zepchnął jeszcze głębiej do narożnika liberalnych zwolenników państwa-nocnego stróża. Duża część społeczeństwa liczy, że państwo nie tylko uchroni nas przed epidemią, ale zapewni też pieniądze na dzieci, wakacje, niskie ceny i niskie podatki. To nic, że często są to sprzeczne oczekiwania.
Troskliwe państwo jakoś sobie z tym poradzi. Szczególnie gdy te oczekiwania trafiają na podatny grunt kampanii wyborczej. Trudno bez tego kontekstu rozpatrywać pomysł stworzenia sieci sklepów, która płaciłaby „uczciwe ceny" producentom i jednocześnie oferowała „niewygórowane ceny" konsumentom. Cel szlachetny, tyle że mało realny – co mogą potwierdzić wszyscy pamiętający czasy państwowego handlu w PRL.
Nie ma nic złego w dążeniu do uczciwych cen, ale można to osiągać wieloma innymi sposobami. Nad rynkiem czuwa UOKiK, można rozbudować programy wsparcia grup producenckich (co robi Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa). Można też wspomagać producentów chcących uruchamiać własne sklepy albo współorganizować w miastach targi żywności. Niedocenioną okazją do wyrównywania szans producentów rolno-spożywczych jest też e-commerce.
Sposobów wsparcia producentów jest więc mnóstwo, podobnie jak wiele jest obszarów, w których aktywność państwa jest dużo bardziej potrzebna niż w handlu. W edukacji, budowie infrastruktury, ochronie zdrowia może ono odegrać dużo ważniejszą rolę niż w handlu, gdzie nowy gracz nie spowoduje raczej jakościowej zmiany na rynku. Chyba że rząd wykupi Biedronkę i Żabkę. W innym przypadku państwowy twór stanie się nowym polem dla politycznych synekur i przywilejów, którego szefowie z politycznego nadania będą decydować, co i od kogo kupić za „uczciwe ceny".