To już kolejna publikacja z długiego cyklu krytycznych materiałów na temat realizowanego przez MEN projektu, którego celem jest stworzenie elektronicznych podręczników. Idea niby dobra, ale wykonanie jak zwykle byle jakie.
Ciągłe doniesienia o nieprawidłowościach przy realizacji podręcznika po raz kolejny potwierdzają tylko, że nieustanne wpychanie się urzędników w rejony, w których nie mają kompetencji (takich jak chociażby tworzenie podręczników), nie dość, że jest kosztowne, to jeszcze zazwyczaj kończy się spektakularną klapą. Co gorsza, z porażek tych ciągle nie wyciąga się żadnych wniosków. Lekceważy się też opinie partnerów społecznych, którzy przestrzegają przed negatywnymi skutkami państwowej interwencji. Jako przykład może służyć inna, tym razem „papierowa", rewolucja podręcznikowa MEN. W ubiegłym roku Pracodawcy RP opiniowali projekt nowelizacji ustawy oświatowej, która umożliwiła MEN drukowanie własnych, papierowych książek oraz wprowadzała system państwowych dotacji na podręczniki. Alarmowaliśmy wtedy, że przewidziane w projekcie kwoty są wzięte z kosmosu i nie uwzględniają faktycznej wartości nowoczesnych narzędzi edukacyjnych. W konsekwencji doprowadzić to może do obniżenia poziomu materiałów używanych w szkołach i w szerszej perspektywie negatywnie przełoży się na poziom umiejętności młodych Polaków. Ostrzegaliśmy też, że przyjęte rozwiązania będą prowadzić do upadku firm. Nasze uwagi okazały się głosem wołającego na puszczy– ustawę przyjęto bez ich uwzględnienia. Skutek? Eksperci coraz głośniej mówią, że państwowe podręczniki to po prostu buble. Dyrektorzy alarmują, że mają za mało pieniędzy na książki, a w efekcie reformy zamyka się wydawnictwa i księgarnie. Kto traci? Rodzimy biznes. A wystarczyło posłuchać głosu pracodawców...
Bezsensowne zaangażowanie instytucji rządowej w produkcję książek dla dzieci dziwi tym bardziej że minister Kluzik-Rostkowska nieraz udowodniła przecież, że dobrze potrafi rozpoznawać społeczne i gospodarcze deficyty, w których wyrównywanie konstruktywnie może się zaangażować MEN. Przykładem jest reforma szkolnictwa zawodowego i akcja pod hasłem „Rok szkoły zawodowców". Odbudowa szkolnictwa zawodowego to właściwy obszar ingerencji MEN – oczywiście pod warunkiem, że reformy przeprowadzane będą w ścisłej konsultacji z partnerami społecznymi, a szczególnie środowiskiem pracodawców. W innym wypadku po raz kolejny okazać się może, że reforma, która na papierze wyglądała pięknie, jak to już bywało w przeszłości, znów zakończy się na szczytnych hasłach i kilku konferencjach prasowych. A jeśli nawet przyniesie efekty w oświacie, to będą miały się one nijak do prawdziwych potrzeb rynku.
Chyba za bardzo się przyzwyczailiśmy do tego, że zasadą działania wielu urzędów jest iść po linii najmniejszego oporu. Może czas zacząć od nich wreszcie więcej wymagać i to egzekwować. Ciężko fiskusowi wyrwać należne daniny od zagranicznych koncernów? Wyślijmy więc armię kontrolerów do małych i średnich firm – niech one płacą, nawet za najmniejsze uchybienia, łatając budżetową dziurę. Nie mamy pomysłu, jak naprawić bałagan na rynku podręczników, do którego częściowo sami się przyczyniliśmy? Znacjonalizujmy rynek, zróbmy z ministerstwa wydawnictwo i problem mamy z głowy. Niestety, linia najmniejszego oporu dla urzędników oznacza zazwyczaj największy opór dla całej reszty. Na szczęście zbliżają się wybory, a więc czas rozliczeń. Będzie więc okazja, by wystawić również za tę irytującą urzędniczą bylejakość rachunek.