Niebezpieczna zmiana dla zmiany
Słabość omawianego podejścia dobrze ilustruje pierwsza tura wyborów prezydenckich. Trudno jest oczywiście ocenić, jaki byłby wynik pierwszej tury, gdyby dyskusję zdominowały problemy bezpieczeństwa politycznego i gospodarczego Polski. Można jednak przypuszczać, że wynik ten byłby dla urzędującego prezydenta znacznie lepszy, gdyby w końcowym okresie debaty skupił się na tych wątkach, w których pod względem wiedzy i doświadczenia ma nad rywalami silną przewagę konkurencyjną, czyli na kwestiach bezpieczeństwa politycznego i ekonomicznego. Co więcej, podnosząc te kwestie, byłby w pełni wiarygodny, co w obecnej kampanii okazuje się szczególnie ważne dla wyborców i dla mediów.
Zamiast tego mamy następującą sytuację: problemy bezpieczeństwa kraju znalazły się w zasadzie poza debatą, a powstałą pustkę wypełniły od razu inne kwestie. Co istotne, kwestie te (znaczne zwiększenie roli referendum, daleko idące zmiany w systemie wyborczym) są również systemowo i strategicznie bardzo ważne dla funkcjonowania państwa, ale pojawiły się ad hoc, a nie w wyniku poważniejszych przemyśleń, i uruchomiły natychmiast licytację obietnic. Oznacza to, że w obliczu niezwykle skomplikowanej i trudnej dla Polski sytuacji międzynarodowej, zamiast zajmować się poszukiwaniem najlepszych sposobów ograniczenia realnych zagrożeń, zaczynamy koncentrować się na tematach zastępczych, tak jakby w działaniu państwa wystąpiła nagle jakaś bardzo poważna dysfunkcjonalność. Pojawia się poważne ryzyko, że te i inne zastępcze tematy zdominują nie tylko dyskusję przed drugą turą, ale także kampanię przed wyborami parlamentarnymi.
Ruchy antysystemowe są ważną i na dłuższą metę potrzebną częścią mechanizmu demokracji. W krótkim okresie wysuwane postulaty destabilizują jednak system, co utrudnia reagowanie na występujące obecnie poważne zagrożenia zewnętrzne. Konieczne jest więc szukanie takiego sposobu zakotwiczenia dorobku polskiej transformacji, który jednocześnie umożliwi odniesienie się w sposób przemyślany do proponowanych zmian ustrojowych. Od dłuższego czasu próbuję w tekstach publicystycznych przekonywać, że to silniejsze zakotwiczenie powinno przybrać postać wzmocnienia wysiłków na rzecz członkostwa w strefie euro. Staram się też zachęcić kolegów ekonomistów, aby przynajmniej wskazali lepszy sposób osiągnięcia tego celu, bo dzięki temu rozwinie się być może dyskusja bardziej konstruktywna niż dotychczas.
Na szczęście jak dotąd nikomu spośród ekonomistów nie przyszedł do głowy pomysł, aby tak jak Andrzej Duda za warunek wstępny członkostwa uznać zrównanie się poziomu życia w Polsce z Niemcami i Holandią. Ogólna wątpliwość wobec członkostwa jest najczęściej formułowana przez ekonomistów w następujący, bardziej subtelny sposób: zanim przystąpimy, musimy najpierw lepiej się do tego przygotować, przeprowadzając reformy zwiększające konkurencyjność naszych przedsiębiorstw. Problem polega jednak na tym, że nikt nie potrafi wskazać innego niż dążenie do członkostwa w strefie euro czynnika, który miałby uruchomić potrzebne zmiany strukturalne.
Co gorsza, tak silnie podkreślana w kampanii przez Andrzeja Dudę czy Pawła Kukiza potrzeba zmiany nie jest niestety tylko zwykłym frazesem czy pustym hasłem o neutralnych konsekwencjach, lecz nawoływaniem do odwrócenia z trudem przeprowadzonych reform systemowych i strukturalnych. Paradoksem jest to, że kosztem odwrócenia reform chcą w przyszłości obciążyć obecne młode pokolenie, które w znacznej części wydaje się popierać próżnię intelektualną zawartą w przekazie „zmiana dla samej zmiany".
Euro musi wrócić do debaty
Ogólnie rzecz biorąc, jako ekonomista zgadzam się z poglądem Ryszarda Petru, że w poważnej dyskusji nad członkostwem w strefie euro powinniśmy używać racjonalnych argumentów teoretycznych i empirycznych, a nie zachęcać do „wyprodukowania spotów telewizyjnych straszących Polaków konsekwencją braku euro". Ponieważ rząd, mimo prounijnych inicjatyw podejmowanych przez prezydenta Bronisława Komorowskiego, pozwolił jednak na to, żeby straszenie rzekomymi kosztami członkostwa przełożyło się bardzo silnie na spadek poparcia dla euro w sondażach, to stopniowo dochodzę do przekonania, że chyba nie ma innej drogi, niż pozwolić, aby emocje pomogły to poparcie odbudować.