Kierowcy mają w ostatnich latach pod górkę. Jak nie wystrzelą akurat ceny paliw, to pozrywane łańcuchy dostaw sprawią, że na wymarzony nowy samochód czekać trzeba miesiącami. A jak już w końcu auta są dostępne, okazuje się, że inflacja w międzyczasie wywindowała ich ceny na niebotyczne poziomy (średnia cena nowego zbliża się do granicy 170 tys. zł). W efekcie stać na nie w Polsce coraz mniej osób.
To topniejące grono może jeszcze się skurczyć, jeśli wejdzie w życie proponowana przez Komisję Europejską norma emisji spalin Euro 7. Producenci samochodów biją na alarm, że koszt produkcji auta osobowego wzrośnie z tego powodu aż o 2 tys. euro. Ich obawy podzielają polskie władze, które po raz kolejny włączyły się w walkę z proponowanymi przez Brukselę zmianami. Dzięki temu, że ich zastopowaniem zainteresowani są też Włosi i Francuzi, tym razem mogą nawet odnieść sukces. Przynajmniej na jakiś czas… O ile jednak rządy państw zachodniej Europy walczą tu o konkretne interesy swoich motoryzacyjnych czempionów, o tyle motywacje polskich władz trudniej zrozumieć (ograniczenia dotyczą w końcu tylko samochodów z silnikami spalinowymi, więc Izerze nie będą straszne).
Czytaj więcej
Rosnące przez Euro 7 koszty produkcji samochodów będą musiały doprowadzić do wzrostu cen w salonach dilerskich.
Zamiast próbować powstrzymać nieuniknione – jak się wydaje – zmiany, lepiej byłoby wesprzeć samorządy w batalii o zmianę przyzwyczajeń transportowych Polaków. Jako kierowca, ale także rowerzysta (przemieszczam się rowerem znacznie częściej niż samochodem) nie jestem np. w stanie zrozumieć, dlaczego polskie władze dopłacają do zakupu elektrycznego auta, na które stać jeszcze mniej osób niż na spalinowe, ale jak ognia boją się dopłat do e-rowerów? Tym bardziej że z przedstawionych we wtorek badań wynika, iż niemal dwie trzecie Polaków kupiłoby e-bike’a, gdyby ceny spadły dzięki dopłatom. Gotowy pomysł jest na stole – obywatelski projekt zmian w przepisach wprowadzających dopłaty przedstawiło Polskie Stowarzyszenie Rowerowe.
Rower może być realnym rozwiązaniem wielu transportowych problemów, z którymi się mierzymy nie tylko w dużych miastach. Potrzebne jest do tego rządowe wsparcie i odważne strategie transportowe lokalnych władz. Przede wszystkim niezbędne są jednak zmiany mentalne zarówno w wielkich miastach, jak i na tzw. prowincji. Przykład z miasta największego – przedszkole mojej córki, jak co roku, włączyło się w akcję „Rowerowy Maj”. I efekty naprawdę robią wrażenie. W ostatnich tygodniach znalezienie miejsca do „zaparkowania” roweru graniczy z cudem. Ale od późnej jesieni do wiosny nasz jednoślad często był jedynym, który pod przedszkolem stawał, nie licząc zapomnianej przez kogoś hulajnogi.