Kluczowy argument w dyskusjach o obecnym renesansie energetyki jądrowej jest trudny do obalenia: atom to współcześnie jedno z najczystszych źródeł energii. Wyjąwszy oczywiście odpady radioaktywne, które jednak w krajach zachodnich są dosyć starannie separowane od otoczenia. I przy założeniu, że branży atomowej uda się uniknąć w przyszłości awarii wywołanych ludzką niekompetencją (Czarnobyl), kataklizmami (Fukushima) czy wojną (jak w ukraińskiej elektrowni Zaporoże, gdzie rosyjski ostrzał może doprowadzić do tragedii).
Czytaj więcej
Energetyka jądrowa może być dla polskiego sektora budowlanego impulsem, który pobudzi branżę do inwestycji. To, co może być szansą, może okazać się przekleństwem przez ograniczone możliwości kapitałowe polskich firm.
Już pod tym względem atom jest więc wart rozważenia. Amerykański Departament Energii dorzuca do tego inne dane: przeciętna elektrownia to minimum 700 miejsc pracy, ze średnią wynagrodzeń o 30 proc. wyższą niż w jej lokalnym biznesowym otoczeniu.
Nic zatem dziwnego, że przeciwnicy energetyki atomowej stopniowo porzucają strategię straszenia atomem. Jednak w zanadrzu pozostaje im jeden kluczowy zarzut: atom się nie opłaca.
Takie były wnioski choćby ekspertów Niemieckiego Instytutu Badań nad Gospodarką (DIW Berlin), którzy w raporcie z 2019 r. wytykali, że elektrownie to finansowa studnia bez dna. Przeciętny taki obiekt przynosi inwestorowi w ostatecznym rozrachunku 5 mld euro strat, a najczęściej jego powstanie służy – pośrednio – celom militarnym i generalnie prywatni inwestorzy już wiedzą, że od atomu należy trzymać się z daleka.