Szefowie niektórych globalnych korporacji, które przez lata inwestowały miliony dolarów czy euro w światową rozpoznawalność swoich marek, teraz pewnie woleliby, by nie były one aż tak znane. Wtedy nie zadawano by im trudnych pytań o to, kiedy w końcu wyjdą z Rosji albo przynajmniej zawieszą tam działalność. Nikt by nie zawracał sobie głowy wpisywaniem ich na krążącą w sieci od kilku dni Listę wstydu, na której ukraiński MSZ umieścił marki, które - pomimo coraz bardziej brutalnej napaści na Ukrainę - nadal działają w Rosji. Część prezesów i dyrektorów znanych firm (ci z pokolenia Bomersów) tęskni pewnie za czasami bez szybkiego internetu i bez mediów społecznościowych.

Jeszcze na przełomie XX i XXI wieku bojkoty konsumenckie miały znacznie mniejszą siłę rażenia niż dzisiaj. Nawet jeśli ogłosiła je jakaś grupa nawiedzonych aktywistów, to zwykle wygasały zanim nabrały rozpędu. Teraz serwisy społecznościowe błyskawicznie roznoszą po świecie nagrania z wojny, listy wstydu czy memy, które obśmiewając zadufanych dyktatorów, dwulicowość polityków i korporacji, uderzają w wypracowany dużym wysiłkiem i kosztem wizerunek. Wizerunkowy cios może być tym silniejszy, im bardziej dana firma podkreślała w ostatnich latach swoje zaangażowanie w odpowiedzialny, zrównoważony biznes, który dba zarówno o klimat, jak też o etykę w działaniu. A robiła to większość dużych spółek. W tym także te, które z takimi oporami przyłączają się do antyrosyjskich sankcji.

W ostatnich dniach trochę z rozbawieniem, ale bardziej z niesmakiem można było obserwować jak część firm najpierw wiła się w tłumaczeniach próbując uzasadnić swoją decyzję o pozostaniu w Rosji (no jakże można opuścić biednych klientów) a na koniec skapitulowała i ogłosiła zawieszenie tamtejszego biznesu. Dla wielu przedsiębiorstw jest to na pewno kosztowna decyzja, ale w dłuższym terminie pozostanie na liście wstydu może kosztować jeszcze więcej.