Obserwując z fotela to, co się dzieje ostatnio pod K2 dochodzę do wniosku, że to czasy i technologia, a nie zabójcza pogoda są dziś największym wrogiem polskiej (i nie tylko) wyprawy. Przeczytałam wiele książek o górskich wspinaczkach, największych himalaistach, niezwykłych wyczynach w górach. Wszystkie podkreślały, że sukcesy Polaków przypadły na czasy zgrzebne - lata 70-80 i pierwszą połowę 90 XX w., kiedy w kraju nie było nic lub niewiele, a każda wyprawa stanowiła ogromny wysiłek finansowy i organizacyjny.
Polacy nie mieli ani takiego sprzętu, jakim dysponowali wspinacze z Zachodu, ani takich pieniędzy i dostępu do wszelkiego rodzaju nowinek technicznych, a pomimo to dochodzili tam, gdzie chcieli i robili to w imponujący, zadziwiający świat sposób.
Dlaczego? Bo byli to nadludzie wychowani na pierogach ruskich, bigosie, plackach ziemniaczanych i zawiesistych zupach? Raczej nie dieta miała tutaj znaczenie. Poza tym, że niewątpliwie pokolenie Krzysztofa Wielickiego szefa zimowej wyprawy na K2, zdobywcy wszystkich ośmiotysięczników, było niezwykle zdolne, dochodził element rywalizacji wewnętrznej i pełnego skupienia na zadaniu po dotarciu do bazy.
W bazach lat 70-tych i 80-tych nikt nie tracił czasu na robienie wpisów do mediów społecznościowych, bo takowych wtedy po prostu nie było; nie dekoncentrował się tym, co wypisują inni i nie śledził komentarzy w internecie. Żadna namolna ekipa telewizyjna nie burzyła porządku dnia, kręcąc a to wywiadzik, a to wypowiedź kierownika czy lekarza ekipy. Żaden szef polskiej wyprawy nie musiał się publicznie tłumaczyć z każdej decyzji i wyjaśniać każde posunięcie.
Dzisiaj wyprawę pod K2 można śledzić codziennie i na wiele sposobów. Himalaiści prowadzą blogi, świergoczą, robią masę zdjęć w każdej pozycji i sytuacji. Tak, jestem górską dyletantką, ale nie wyobrażam sobie, by przy takim natłoku świata zewnętrznego można było zachować koncentrację, determinację i jasność tego, co w takiej wyprawie jest najważniejsze.