Dyskursy ekonomistów, prowadzone od czasu ujawnienia przez GUS wybuchu inflacji (6,8 proc. r./r. w październiku, 7,7 proc. w listopadzie), oswoiły już wprawdzie ucho obywateli z tym słowem, ale nadal trwa spór o przyczyny. Czy odpowiadają za inflację czynniki zewnętrzne, np. globalne zwyżki cen energii (jak mówią politycy PiS), czy też inne, jak krótkowzroczna polityka gospodarcza, destrukcyjna rola NBP, ukrywane horrendalne zadłużenie państwa i nadmierna podaż pieniądza, podcinająca stabilność ekonomiczną kraju w dłuższym okresie?
Spór polityków z ekonomistami mamy praktycznie za sobą. Wiemy, że wybuch inflacji nie ma jednego źródła, ale jest sumą działań rządzących, podyktowanych nie długoterminowym interesem społeczeństwa, lecz kupowaniem poparcia dla utrzymania się u władzy. Perfidne jest to, że społeczeństwu płaci się tymi samymi pieniędzmi, które dzięki inflacji zostały na nim „zarobione" przez budżet. Na inflację złożyły się czynniki o działaniu odłożonym w czasie, np. stałe stymulowanie gospodarki konsumpcją, czego przykładem jest „wyborcza" wypłata 14. emerytury w szczycie niepewności pandemicznej. A z punktu widzenia przedsiębiorców – wprowadzenie do polskiej gospodarki niepewności inwestycyjnej, zanegowanie prawa do sądu, szaleńczy rajd płacy minimalnej (w oderwaniu od produktywności), wszechobecne poczucie, że kraj jest rządzony w imię interesu partyjnego, a nie dobra ludności.
Czytaj więcej
W listopadzie ceny towarów i usług konsumpcyjnych wzrosły o 7,7 proc. rok do roku, najbardziej w tym stuleciu. Dużo bardziej inflacja już raczej nie wzrośnie, ale długo pozostanie wysoka.
Co to jednak obchodzi szarego Kowalskiego? Ano obchodzi, gdy stwierdza w sklepie, że za jego 500+ może już tylko kupić tyle, ile początkowo za 350 zł i znów przestaje mu starczać do pierwszego. Wtedy temat staje się polityczny, bo na obietnicy wydobycia polskich rodzin z biedy zdobyła władzę tzw. Zjednoczona Prawica. 24 proc. polskich rodzin nie ma żadnych oszczędności i żyje z bieżących dochodów, a następne 11 proc. ma co najwyżej 1000 zł „zaskórniaków". Dla nich podatek inflacyjny, jaki nałożyli rządzący, nie jest tylko zmniejszeniem się wartości pieniądza, w tym oszczędności (bo ich nie mają). Dla jednej trzeciej społeczeństwa to szok życiowy, bo raz rozbudzone oczekiwania konsumpcyjne i poleganie na „opiece" państwa zderza się z rzeczywistością i cofa ekonomicznie o dekadę.
Koszty utrzymania
Polskie społeczeństwo jest ubogie, długo jeszcze na dorobku, mimo że propaganda szermowała oszukańczym sloganem wstania z kolan. Sytuacja dla uboższej części ludności jest dużo poważniejsza, niż wynikałoby to z 7,7-proc. wskaźnika inflacji, bo o jej kondycji finansowej decydują ceny żywności, stawki energii i czynszów, które stanowią aż 45 proc. koszyka spożycia, a dalsze 11 proc. to wydatki na zdrowie i utrzymanie gospodarstwa domowego (bez alkoholu). A skoro ceny tych towarów i usług wzrosły o 10–30 proc. r./r. (a niekiedy więcej), to symulacja kosztowa pokazuje, że dla tych grup ludności spadek wartości pieniądza, wydawanego w całości na przeżycie, jest co najmniej kilkunastoprocentowy. I to jest właśnie drożyzna, którą ludność odczuwa tym bardziej, im jest uboższa.