Takiego sformułowania nie używa się w przypadku finansów publicznych i długu finansów publicznych.  A szkoda.

Z szacunków „Rz" wynika, że na każdego pracującego przypada 56 tys. zł długu sektora finansów publicznych. Gdybyśmy nagle chcieli wyjść na zero, to spłata trwałaby 16 miesięcy,  jeśli wszyscy pracujący przeznaczyliby na nią całe zarobki. Ale budżet państwa nie dostałby ani złotówki na podatki i składki, więc dług nadal by rósł. Zapewne więc spłata trwałaby dłużej – około 22 miesięcy, oddalibyśmy i składki, i podatki, i całą pensję netto.  Ale nasz wysiłek nie zdałby się na wiele, bo nawet tak spłacone zadłużenie nie oznaczałoby, iż nie mamy zobowiązań.

Pierwsze to zobowiązania emerytalne. Na indywidualnych kontach w ZUS mamy zapisane ok. 2 biliony 300 mld złotych. A to oznacza, że te kwoty w formie już żywej gotówki są do zapłacenia w przyszłości jako emerytury.  Im więcej pieniędzy zapisujemy na kontach, a wydajemy je teraz, tym bardziej zadłużamy się na przyszłość. Przynajmniej na dzisiaj, bo zawsze można zmienić reguły emerytalne. Tak jak budżetowe. Bo tu też możliwe są finansowe kruczki. Ekonomiści zastanawiają się, czy i kiedy rząd będzie nowelizował budżet? Jak na razie jesienią pokazał, że można stosować pewne wybiegi (niestety znów związane z ubezpieczeniami społecznymi): zamiast zwiększyć dotację do ZUS i tym samym przyznać, że deficyt budżetowy będzie w tym roku większy, rząd zwiększył do 12 mld zł pożyczkę budżetową dla ZUS. Ta nie wlicza się do deficytu, ale pieniądze na nią są potrzebne – trzeba je pożyczyć. Czyli długu nie ma, a jednak jest.