Czy nazwiemy ich pokoleniem Y, Z, a może Z12 albo Alfa Beta Gamma, bo socjologom starającym się uporządkować postawy charakterystyczne dla urodzonych w kolejnych dekadach niedługo zabraknie liczb i chwytliwych określeń, pewne jest: to już nie są pokorni i cisi stażyści, gotowi pracować za półdarmo, byle tylko się czegoś nauczyć. Jeżdżą po świecie, zbierają doświadczenia to tu, to tam, nie wierzą w japoński model zatrudnienia na całe życie w jednej firmie, gdzie dostaje się złoty zegarek za wysługę lat. To oni stawiają wymagania przyszłej pracy: chcą, żeby ich interesowała i pozwoliła zrealizować aktualne cele. Jak nie – znajdą sobie inną. I umieją liczyć. Wielu z nich, przeliczywszy co trzeba, szybko dochodzi do wniosku, że lepsza wolność i kilka umów śmieciowych, niż praca na etacie. To już nie nasze domniemania, tylko wyniki badań.
Może postawa absolwentów będzie też szansą dla pracowników należących do wcześniejszych generacji, których korporacje ratujące wyniki pozbyły się wraz z kolejnymi falami kryzysu. Teraz mogą znów po nich sięgnąć, o ile eks-zatrudnieni też nie zdążyli sobie już znaleźć innego, niekoniecznie stałego, ale przynoszącego satysfakcję zajęcia. Wielu założyło mikrofirmy i pracują na swoim. Na argument, że właśnie tak może się stać, jeśli w cięciach kosztów dominować będzie „czynnik ludzki", pracodawcy zwykli dotąd powtarzać: damy radę, studenci i absolwenci zawsze się znajdą.
Jeśli dotąd nie zauważyli, że coś się zmieniło, teraz powinno włączyć się im czerwone światło.