Nie było w nic ze skromności. Gdy rosyjscy prokuratorzy przystąpili do demontowania jego firmy, prawnicy Michaiła Chodorkowskiego postanowili zabezpieczyć jego zasadnicze aktywa — akcje w Jukosie. Wykonali tak doskonałą robotę wyprowadzając z Rosji miliardy dolarów i lokując je za granicą, głównie w Holandii, że wcale nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle dawny potentat naftowy będzie mieć dostęp do tego, co zostało z jego fortuny.
Pieniądze znajdują się teraz pod kontrolą holenderskich fundacji, zarządzane przez zespoły życzliwych osób jakby wziętych ze świata J. Kafki. Nie ma wątpliwości, że Chodorkowski ma kilkadziesiąt milionów dolarów zainwestowanych gdzie indziej. Nie będzie głodować. Na konferencji prasowej po uwolnieniu powiedział, że ma dość pieniędzy na życie, a filozoficznie dodał, że pewnie jest bogatszy od większości podobnych mu skazańców.
Ale są to psie pieniądze w porównaniu z tym, co może być nadal jego osobistym udziałem w pozostałości Jukosa, kiedyś jednej z największych na świecie firm naftowych, obecnie bankrucie. Sprzedaż jej zagranicznych aktywów mogłaby dać nawet 920 mln dolarów, ale aktywa te znajdują się w holenderskich fundacjach.
Kontrola nad tymi podmiotami prawnymi, nazywanymi w holenderskimi prawie „szwami" (stitchings) znajduje się w rękach niezależnych zarządów, nie związanych nawet z beneficjentami, do których może należeć Chodorkowski. Zarządy te są całkowicie autonomiczne, kierowane przez prawników i byłych członków kierownictwa firmy naftowej, którzy zaczęli nowe życie zawodowe po Jukosie.
Prawne zabezpieczenie tych fundacji oznacza, że nie tylko Chodorkowski będzie musiał poczekać na zobaczenie jakichkolwiek pieniędzy, ale również nie może on dać prezydentowi Putinowi czy komukolwiek innemu gwarancji, jak ta procedura prawna potoczy się. Istnieje możliwość ciągnącej się w przyszłości batalii prawnej z Rosją i państwowym Rosnieftem.