Ponieważ owe straty mogą prowadzić do wielu nieszczęść, istnieje pokusa, aby tworzyć systemy ubezpieczeń i zabezpieczeń przed ryzykiem. Pokusa jest mniejsza w stosunku do przedsiębiorców, bo pozbawiona ryzyka gospodarka traci zdolności rozwojowe, a istniejące rynkowe formy ubezpieczenia wydają się wystarczające.
Większym problemem wydaje się ryzyko związane z inwestowaniem pieniędzy przez gospodarstwa domowe. I tu jednak niemożliwe (oraz sprzeczne z zasadą wolności postępowania) jest stworzenie stuprocentowego zabezpieczenia, gdyż musiałoby ono polegać na przyjęciu zasady, że zyski zawsze są prywatyzowane, a straty uspołecznione. Zresztą – życie jest bogate w paradoksy – ograniczenie jednego rodzaju ryzyka często jest związane z powiększeniem innego.
Jak wiadomo, Polacy odkładają mało. Na koniec pierwszego kwartału ich oszczędności wyniosły 1130 mld zł, czyli ok. dwie trzecie PKB. Jest to mniej niż w innych krajach i mniej niż było pod koniec 2013 r. (ale wtedy wliczano przymusowe oszczędności w OFE). Struktura tych oszczędności jest bardzo konserwatywna, bo aż 55 proc. (519 mld zł) stanowią najbezpieczniejsze depozyty bankowe.
Można by z tego wnosić, że generalnie Polacy boją się ryzyka. I biorąc pod uwagę krótki okres, jest to prawda. Z drugiej strony, zarówno wielkość, jak i ostrożnościowa struktura oszczędzania sprawiają, że Polacy narażeni są na wielkie ryzyko długookresowe. Najważniejszym chyba celem oszczędzania jest bowiem zabezpieczenie na starość, a z powodu niskiej skłonności do oszczędzania i niewielkiej stopy zwrotu za pewien czas może być z tym nie najlepiej.
Zmniejszanie ryzyka utraty gromadzonego dorobku musi być zatem zróżnicowane. Państwo nie jest w stanie całkowicie zabezpieczyć przed ryzykiem strat wynikających ze zdarzeń losowych (Cimoszewicz mówiąc przed laty powodzianom: trzeba się było ubezpieczać, powiedział brutalną, ale jednak prawdę). Można w tej sprawie prowadzić kampanię informacyjną, stosować ulgi w składkach czy minimalne zabezpieczenia i zapomogi, ale nie zagwarantuje się komfortu stuprocentowego bezpieczeństwa. Trudno zresztą traktować ludzi jak dzieci, które dopiero od rządu dowiadują się, że mieszkanie na terenach zalewowych jest niebezpieczne, a burze czy susza (sorry – taki mamy klimat) mogą zniszczyć plony.