Kiedy człowiek się dowiaduje, że ma umrzeć za dwa tygodnie – twierdził doktor Johnson – to wspaniale koncentruje jego umysł". A jednak Han van Meegeren miał kłopoty z koncentracją. Tego oszołomionego, chorego malarza zamkniętego w zimnej i zawilgoconej celi amsterdamskiego więzienia przerażała świadomość, że skoro został uznany za winnego, wyrok śmierci jest z góry przesądzony. Jego koszmar zaczął się sześć tygodni wcześniej, gdy pewnego chłodnego majowego poranka do drzwi okazałego domu przy Keizersgracht zapukali dwaj starsi oficerowie holenderskiej policji. Pięćdziesięciosześcioletni van Meegeren był imponującą postacią: wysoki, z zaczesanymi do tyłu włosami niczym szronem przyprószonymi siwizną i ze starannie przystrzyżonym i wypomadowanym wąsikiem w nieco faszystowskim stylu. Wyglądał na dobre dziesięć lat więcej, niż naprawdę miał, jego wysokie kości policzkowe unosiły się nad zapadniętymi policzkami, a pod podkrążonymi oczami widać było worki, w których dałoby się zmagazynować troskę o świat, lecz jego długi orli nos wyrażał pewną wyniosłość.