[b]
To absolutnie koszmarna historia, której epilogiem był, po śmierci Wasilewskiej w 1964 roku, nekrolog w „Izwiestiach” podpisany m.in. przez Ołeksandra Kornijczuka i Mykołę Bażana, czyli ludzi, których Chruszczow wysłał do „naszej drogiej Wandy Lwownej”, by usprawiedliwić mord dokonany przez NKWD. No a ten pierwszy został przecież jej mężem.[/b]
Jak pisał Chruszczow w swoich pamiętnikach: „Wasilewska uwierzyła, że nie było w tym przypadku premedytacji i aktywnie pracowała dalej, przyjaźnie do nas nastawiona”. Pomyślałam: Boże, jak mogła się z czymś takim pogodzić? W Moskwie poznałam córkę Wandy Wasilewskiej Ewę. Dowiedziałam się od niej, że matka przez całe życie nie powiedziała jej ani jednego słowa na ten temat. Bardzo bolesna historia – szczególnie bolesna dla pani Ewy.
[b]Przypadek Wasilewskiej, która nie chciała wrócić do ojczyzny, póki ta nie stanie się sowiecką republiką, jest pod każdym względem skrajny. Ale i przypadki innych pani bohaterów wskazują na to, że o ich postępowaniu mógł decydować strach.[/b]
– Nie nazwałabym ich „moimi bohaterami” – ta fraza jest nieco zbyt dwuznaczna po polsku. W każdym razie różnie to wyglądało w różnym czasie, na pewno decydował we Lwowie w 1940 roku, o czym pisał Julian Stryjkowski w książce zatytułowanej właśnie „Wielki strach”. Ci wszyscy ludzie, tacy jak Wat, zobaczyli wtedy, czym jest Związek Radziecki, czym jest komunizm w praktyce. Ujrzeli go takim, jakim był naprawdę, a nie takim, jakim go sobie wyobrażali w Ziemiańskiej. I byli przerażeni. To już był inny etap w ich ideologicznym rozwoju. Dodałabym, że mimo tego strachu Broniewski był niepokorny, nieuległy we Lwowie.
[b]Trudno się zgodzić z pani oceną Polski pomajowej, po zamachu Piłsudskiego jako „na dobrą sprawę – dyktatury”. Cóż to była za dyktatura, skoro w dziesięciolecie odzyskania przez Polskę niepodległości, na uczczenie rocznicy w Poznaniu podczas Powszechnej Wystawy Krajowej przygotowanie widowiska „Polityka społeczna RP”, jawnie propagującego komunizm, powierzono dobranemu triu: Wat – Schiller – Daszewski.[/b]
Z pewnością dyktatura ta była jeszcze stosunkowo łagodna, jednak to była dyktatura, która nabrała ostrości po śmierci Piłsudskiego. Przewrót majowy początkowo popierali przecież nie tylko Tuwim i Słonimski, ale i polscy komuniści. A co do spektaklu, to jednak szybko został zdjęty.
[b]Za to sowicie opłacony, dzięki czemu Wat i Daszewski – z żonami – mogli pojechać na Zachód, do Berlina i Paryża, by naocznie się przekonać o rewolucyjnych nastrojach w Europie. Zobaczyli jedynie, jak pisał Wat, „dekadencję, rozpustę Babilonu”.[/b]
W Polsce tymczasem sytuacja się zmieniła. W latach 30. na uniwersytetach pojawiło się getto ławkowe, miał miejsce bojkot ekonomiczny Żydów, uaktywnili się „żyletkarze”, coraz więcej było namacalnych dowodów antysemityzmu.
[b]Jakie znaczenie miał fakt, że większość postaci z pani książki była pochodzenia żydowskiego?[/b]
Pisząc książkę, uważałam czasem, że nie ma to żadnego znaczenia, a czasem, że znaczenie to jest pierwszorzędne. To nie jest sprawa ani prosta, ani jednoznaczna. Świat polityki bardzo się zresztą w latach 30. spolaryzował, z jednej strony była skrajna lewica, z drugiej – skrajna prawica, przy właściwie nieobecności centrum. Trudno było, chociaż nie niemożliwe, dla Polaka żydowskiego pochodzenia dołączyć do polskiej prawicy, zresztą do żydowskiej prawicy również. Jednocześnie odczuwało się, że przestrzeń dla stania z boku znikała. Co więcej ci intelektualiści żydowskiego pochodzenia najczęściej nie czuli się wtedy Żydami, za to dogłębnie – Polakami, choć równolegle kosmopolitami. Złożoność tej sprawy i na tym polega. Pod koniec życia w swoim „Zeszycie ostatnim” Wat pisał, że nie czuje się polskim Żydem ani Żydem Polakiem, raczej czuje się w pełni i Polakiem, i Żydem. W pewnym momencie Stryjkowski czuł to samo – więc nawet w momentach, kiedy żydowskość była dla nich bardzo ważna, polskość się nie zmniejszała. W okresie międzywojennym awangardzista Leon Chwistek propagował teorię „wielości rzeczywistości w sztuce”. W swojej książce chyba propaguję teorię „wielości tożsamości”, czyli „wielotożsamowościowości”.
[b]
Poszczególne przypadki bardzo się jednak różniły. Julian Stryjkowski z powodzeniem mógłby zostać syjonistą, gdyby go koło syjonistyczne nie odrzuciło – jako homoseksualistę. A rodzony brat Adama Ważyka Saul pisał syjonistyczne wiersze...[/b]
Istotnie, losy ich mogły ułożyć się inaczej, ale tu dochodzimy do rozważań o roli przypadku w życiu. Zresztą te rozdzielone rodziny same w sobie stanowią dowód przeciwko determinizmu – i kulturalnemu, i genetycznemu. Dla każdego bowiem życie składało się z wyborów.
[b]Adam Ważyk po wojnie nie wyłącznie humorystycznie porównywany był ze Żdanowem. Jako „terroretyk” kultury i naczelny redaktor „Twórczości” wyrządził literaturze polskiej tak ewidentne szkody, że nie- podobna zaakceptować powtarzanego przez niego wytłumaczenia: „Byłem w domu wariatów”. Jeśli nawet był, to nie jako pacjent, lecz wyjątkowo brutalny sanitariusz. Tym bardziej do refleksji skłaniają jego późniejsze histeryczne reakcje, gdy ktoś wypominał mu jego akces do komuny.[/b]
To jest sprawa uczciwości rozrachunków przeprowadzonych z sobą samym. Ważykowi nie udało się wymyślić siebie od nowa, co powiodło się z tej grupy chyba jedynie Antoniemu Słonimskiemu, który znalazł w sobie potrzebną do tego siłę.
[b]Słonimski marksistą nigdy nie był, przez kilka lat służył natomiast reżimowi komunistycznemu po swoim powrocie do kraju w 1951 roku. Ale, jak pani pisze, marksistów z tego pokolenia zniszczył marksizm właśnie. „Ich historia – cytuję – nie dopuszcza estetycznie satysfakcjonującego zakończenia. Nie stali się rewizjonistami, nie próbowali się przedrzeć przez pokłady stalinizmu i leninizmu, by powrócić do Marksa – byli zbyt starzy, zbyt sponiewierani. To zadanie przypadło w udziale dopiero następnemu pokoleniu, pokoleniu Leszka Kołakowskiego”. Pięknie, ale w rezultacie to następne pokolenie, z Kołakowskim włącznie, musiało marksizm odrzucić, i to, jak się zdaje, definitywnie.[/b]
I udało im się znaleźć nowy sposób na życie, na przeszłość i przyszłość, nowy sposób pisania. Ich poprzednicy marzyli o tym jedynie, by stopić się w jedno z Historią, i to wreszcie okazało się dla nich zgubne.
[b]W epilogu przywołuje pani Sławoja Żiżka, późnego wnuka Marksa, który – moim zdaniem – mija się w tym wypadku z rozsądkiem. Rzecz dotyczy natury totalitaryzmu stalinowskiego i faszystowskiego. Żiżek powiada: „Kiedy faszystowski Przywódca kończy swoje publiczne wystąpie- nie i tłum bije brawo, Przywódca uznaje siebie za adresata aplauzu (spogląda w odległy punkt, skłania się publiczności albo coś podobnego), przywódca stalinowski zaś (na przykład sekretarz generalny partii po zakończeniu swego wystąpienia na zjeździe) sam powstaje i zaczyna bić brawo. Różnica ta sygnalizuje zasadniczo odmienną pozycję dyskur- sywną: przywódca stalinowski również musi bić brawo, ponieważ prawdziwym adresatem ludowego aplauzu nie jest on sam, lecz wielki Inny Historii, którego jest on pokornym instrumentem i służebnikiem”. Co do mnie to uważam, że taki gensek bijący sobie brawo niczym się nie różni od uczestnika głupawego teleturnieju, który oklaskami nagradza siebie za prawidłową odpowiedź. Wykazują ten sam stopień samozadowolenia.[/b]
Pan może źle Żiżka zrozumiał. Nie wykluczam samozadowolenia ze strony obu przywódców, jednak nie o to chodzi. Dla Żiżka rzecz dotyczy raczej różnicy filozoficznej między faszyzmem a stalinizmem. On tu nie broni żadnego z nich, raczej zwraca uwagę na heglowskie korzenie marksizmu, które – moim zdaniem – mają dosyć głębokie znaczenie. Dla takich intelektualistów jak Wat, uwodzicielska moc marksizmu polegała właśnie na heglizmie. Tu chodzi właśnie o ukąszenie heglowskie, o spełnienie przez unicestwienie się, o udział w wielkim Duchu Historii, który jest większy od jakiegokolwiek, najważniejszego nawet człowieka.
[b]A moim zdaniem najmarniejszy człowiek jest ważniejszy od największego ducha, historycznego także. Pozostaniemy więc przy swoich zdaniach, dziękuję za rozmowę.[/b]
Proszę, niech pan nie zrozumie mnie źle: staram się tu opisać i wyjaśnić przeżycia i sposób myślenia tych postaci. Nie jestem ich adwokatem ani obrońcą, sama nie wierzę w Ducha Historii. Jeżeli panu zależy na tym, abym określiła swoje stanowisko, powiedzmy, filozoficzne, najbliższy jest mi egzystencjalizm: zakładam, że jesteśmy opuszczeni w świecie przypadkowości, gdzie mamy i ogromną wolność, i ogromną odpowiedzialność. I musimy wybrać swoje drogi.
[ramka]Marci Shore
Profesor historii uniwersytetu Yale. W 2004 roku rękopis książki „Kawior i popiół”, wydanej po angielsku dwa lata później, został wyróżniony Fraenkel Prize, nagrodą przyznawaną autorom wybitnych dzieł z zakresu historii najnowszej. Polska edycja „Kawioru i popiołu”, w przekładzie Marcina Szustera, ukazała się nakładem Świata Książki. Autorka pracuje obecnie nad projektem naukowym dotyczącym fenomenologii w środkowo-wschodniej Europie w XX wieku. [/ramka]