Sam autor sprawy nie ułatwia – na tylnej okładce wspomina pewnego artystę sprzed stulecia, który – czy to z biedy, czy z abnegacji – główny posiłek przyrządzał raz na tydzień. Wrzucał do garnka, co miał pod ręką, wyławiając potem wedle smaku i potrzeby. Musiał tylko pogrzebać w brei odpowiednio wytrwale.
Nie chcę przez to powiedzieć, że „Duch opowieści" Jana Gondowicza to breja. Jeśli pozostać przy kulinarnych deskrypcjach, to raczej wykwintne ratatouille, caponata, stew czy nasz swojski bigos. Taki, co to „w słowach wydać trudno jego smak przedziwny, kolor i woń cudną".
Jak bowiem opowiedzieć o książce erudyty, prześmiewcy i wnikliwego analityka zarazem, tropiciela literackich śladów i obalacza mitów, będącego za pan brat z Witkacym i Schulzem, a i w kierunku Gombrowicza wyciągającego rękę?
Po lekturze „Ducha opowieści" mogę twierdzić, że w zasadzie nie ma chyba tematu, o którym Gondowicz nie miałby czegoś do powiedzenia. Nie uświadczy się w książce, co prawda, wywodów dotyczących nauk ścisłych, ale to najpewniej przeoczenie. Doskonale za to Gondowicz czuje się pośród autorów i ich dzieł – im bardziej zapomnianych, tym mu bliższych. Wciela się chętnie w postać twórcy, by spróbować na przykład innych rozwiązań ich fabuł, jak w eseju „Okulary Prusa". Zastanawia się w tym tekście, na co można przerobić autora „Lalki". Na Zolę? Czemu nie. Na Tołstoja? Też można. Na Villiers de ľIsle-Adama? Proszę bardzo.
Najbardziej miłą czytelnikowi supozycją autora musi być „jak wiadomo". Czuje się dzięki temu stwierdzeniu dopuszczony do pokładów wiedzy Gondowicza. „Champfleury, jak wiadomo, wymyślił na zgubę sztuki realizm" albo „Nie jest to, ma się rozumieć, jedyna więź obu książek" bądź też „Nazwisko autora owego dzieła, Bellegamba, nie wymaga chyba wyjaśnień" czy znowu „Schulz, jak wiadomo, opisuje dom kupca bławatnego".