Widziałem go w kwietniu 1938 roku. Na stadionie Legii Polonia przegrała z Ruchem Chorzów 0:3. Wilimowski strzelił dwie bramki, a Teodor Peterek jedną, wspaniałą bombę. Pamiętam, że sędzią był pan, który nazywał się Bergtal, bo ktoś z publiczności krzyknął: „Jewrej do Berezy!". Wilimowski był świetny, chyba wtedy najlepszy na świecie. Pierwszy raz usłyszałem o nim, kiedy miał 17 lat. O meczu Brazylia – Polska na mistrzostwach świata w 1938 roku i jego czterech bramkach każdy wie. Pamiętam w radiu transmisję z innego meczu Liga – Lipsk. Komentował Wojciech Trojanowski, który pierwszy mówił: „Szkoda, że państwo tego nie widzą". Liga to była w praktyce reprezentacja Polski, a w Lipsku grali bardzo dobrzy Niemcy. Wygraliśmy 5:0, a Wilimowski zdobył cztery bramki. To dla niego była norma. A on nie strzelał mocno jak Peterek, ale za każdym razem inaczej. A to piłkę podkręcił, a to zmylił bramkarza jakimś zwodem, a to kopnął nie tą nogą, którą teoretycznie kopnąć powinien. Opowiadał mi Adam Bahdaj, że w czasie wojny był w Budapeszcie na meczu Węgry – Niemcy, w którym Wilimowski zdobył cztery bramki dla Niemiec. Jemu było wszystko jedno, dla kogo strzela, dla Polski czy Niemiec, chciał grać. Ja go nie oceniam.
W roku 1995 Ruch obchodzący swoje 75-lecie zaprosił Wilimowskiego na obchody do Chorzowa. Podobno miał przyjechać, pierwszy raz po wojnie, ale ostatecznie się nie zdecydował. Jego córka mówiła, że wpływ na decyzję miała opinia Bohdana Tomaszewskiego, który nazwał go zdrajcą.
Tomaszewski był gorącym patriotą, być może w tym przypadku zanadto gorącym. Ja też bardzo przeżyłem, kiedy się dowiedziałem, że Wilimowski wybrał grę dla Niemiec, ale rozumiałem to. Nawet kroiło mi się jakieś opowiadanie o tym, jak sfrustrowany kibic chciał go zastrzelić. On nie traktował zmiany barw jak zdrady, jego ojczyzną był Śląsk. A poza tym on się urodził do grania, tak jak Maurice Chevalier urodził się do śpiewania. I śpiewał również podczas niemieckiej okupacji w Paryżu, a Niemcy tego słuchali. A inni Polacy nie grali podczas okupacji? Gdzieś tam grali. To byli młodzi ludzie, którzy chcieli grać mimo wojny. Wracając jednak do tego, co było wcześniej, to powiem panom, że moim drugim ulubionym klubem, po Cracovii, była Polonia Warszawa. I na jej mecze chodziłem często. Pamiętam spotkanie z ŁKS, który mi się bardzo podobał, tym bardziej że Polonia wygrała, dzięki czemu pozostała w lidze. Bramkarz ŁKS Frymarkiewicz, ubrany w wiśniową koszulkę, pięknie bronił, ale coś tam przepuścił. Po jakimś czasie Andrzej Mularczyk w swoim reportażu ujawnił, że ten mecz był sprzedany. Ten mecz, który tak mi się podobał. Nazwisko Frymarkiewicz nieźle pasowało do sytuacji.
Komu kibicowali warszawiacy przed wojną?
W lidze grały Legia, Polonia i Warszawianka. Sympatie się rozkładały. Były inne czasy, ludzie się szanowali. Pamiętam, jak po meczu Legii z Warszawianką do napastnika Józefa Nawrota podbiegali chłopcy z pytaniem, czy mogą mu ponieść neseser z butami. Coś takiego to był zaszczyt. Nieważne, w jakim klubie zawodnik grał. Ceniono go, jeśli był dobry. Nawrot powiedział wtedy do Łysakowskiego: „Popatrz, sporo wiary było". Nigdy tego nie zapomnę. Publiczność to była wiara. W roku 1928 wydarzyło się coś absolutnie niezwykłego. W barwach Jugosławii w meczu z Czechosłowacją w Pradze wystąpił reprezentant Polski Józef Ciszewski. Jugosłowianom brakowało zawodnika, Ciszewski był pod ręką, nikt nie protestował, ponieważ był to mecz towarzyski reprezentacji amatorskich. Pomagano sobie, nawet w taki wyjątkowy sposób.
Pan pisze, że kiedyś znalazł się w sytuacji podobnej jak Ciszewski.
Mam nadzieję, że mój przypadek nie zostanie podciągnięty pod zdradę narodu lub przynajmniej kolaborację. Grałem w piłkę, mimo że byłem niewysoki, występowałem w drużynie gimnazjum na środku pomocy. Zawsze wiedziałem, komu podać. W roku 1940 budowałem szosę Lwów–Kijów. 1 maja, w Święto Pracy, niedaleko Kijowa odbywał się mecz Armii Czerwonej z mieszkańcami. Jeden z wojskowych nie przyszedł, więc spytano, czy ktoś z kibiców mógłby zagrać. Ja bardzo chciałem, po miesiącach przerwy tak tęskniłem za grą, że się zgłosiłem. Z mojego podania padła jedyna bramka, w ten sposób zdradziłem ojczyznę. Okolicznością łagodzącą był fakt, że miałem wtedy niecałe 17 lat. Byłem p.o. naczelnika bazy smolnej. Pracujący ze mną stary Ukrainiec chciał mnie po pijanemu siekierą zamordować. Był zazdrosny, że to ja, kiedy zwolniło się miejsce, zostałem kierownikiem, a nie on, ale ja byłem bystry, a on nie. I po pijaku gonił mnie z siekierą. Na szczęście się potknął i wtedy go rozbroiliśmy. Piszę o tym w „Najpiękniejszych latach".
Co było pańskim drugim sportem po piłce nożnej? Boks czy gimnastyka?
Lekka atletyka. Mam wyjątkową pamięć do liczb – może dlatego, że kiedy „Przegląd Sportowy" drukował tabele dziesięciu najlepszych, to ja te wyniki studiowałem i znałem na pamięć, w ogóle się ich nie ucząc. Oczywiście największy wpływ na to zainteresowanie miał złoty medal Janusza Kusocińskiego, na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles, w roku 1932. Miałem pierwsze wydanie książki Kusocińskiego „Od palanta do olimpiady", wydanej jeszcze przed wojną. Pamiętam rady, jakie Klumberg, jego fiński trener, dawał Kusocińskiemu: „Podnoś wyżej kolana". Kiedy mieszkaliśmy w Michalinie, miałem wytyczoną trasę biegową dookoła parkanu, którą pokonywałem codziennie, pamiętając, że muszę podnosić kolana. Trochę to pomogło, ale biegaczem nie zostałem.
W którym miejscu pan mieszkał, po lewej czy po prawej stronie torów?
Ojciec dorobił się jako przedsiębiorca hydrauliczny oraz na zimie stulecia w 1929 roku i postawił willę letniskową w Michalinie, po lewej stronie torów, jadąc z Warszawy w kierunku Otwocka. Podział był wyraźny. Po lewej stronie wille miało mieszczaństwo żydowskie. Po prawej było coś, co nazywaliśmy pałacykami. Wystawiali je chrześcijanie - inżynierowie, lekarze. Ale już w Świdrze takiego podziału nie było. Myśmy mieszkali tam w willi Niemców, trzech braci Schneiderów, którzy byli leśnikami. Wspominam o nich w „Nowolipiu". Kiedy po wojnie ich aresztowano, zaprotestowała gmina żydowska, mówiąc, że oni ratowali Żydów. Więc otrzymali medale. A willę ojciec sprzedał. Szkoda, bo była piękna, odmalowana, z wodą w pokoju i ze skanalizowanymi ubikacjami na zewnątrz. Przyjeżdżali zamożni ludzie. Ale po kryzysie ojciec sprzedał willę z dużą stratą w 1934 roku. Nie ma po niej śladu. Rozebrali ją chyba chłopi podczas okupacji. Znajdowała się niedaleko stacji.
W jakich okolicznościach rozmawiał pan z Emilem Zatopkiem?
Emil był jednym z najlepszych długodystansowców w historii lekkiej atletyki. W Helsinkach wygrał biegi na pięć kilometrów, dziesięć i w maratonie, czego po nim nie dokonał już nikt inny. A jego żona Dana, córka przedwojennego generała, wygrała w Helsinkach konkurs rzutu oszczepem. Był wtedy popularny dowcip: – Jakie państwo zdobyło w Helsinkach najwięcej medali? – Państwo Zatopkowie. Emil był wspaniałym, honorowym człowiekiem. Pierwszy raz spotkaliśmy się w Warszawie, a drugi raz na stadionie Strahov w Pradze.
I potwierdził panu, że był abstynentem, natomiast wódkę mógł pić wiadrami jeden z jego największych rywali Rosjanin Włodzimierz Kuc?
Potwierdził. Mówił, że Kuc biegał, dopóki pił, a kiedy kazano mu wódkę odstawić, to się skończył jako zawodnik. Wspomniał też, że Jerzy Chromik, zawodnik nerwowy, mógłby wypić przed biegiem kieliszek, to by go rozluźniło.
My znamy więcej takich przypadków wśród sportowców, z tym że nie każdy z nich wiedział, kiedy przestać...
No właśnie. A Zatopkowi raz zaszkodziły winogrona. Najadł się przed biegiem i strasznie się pocił. W Pradze w roku 1949 poznał mnie z nim Zbyszek Rogowski, dziennikarz, który pisywał do „Przekroju" i „Żołnierza Polskiego". Pamiętam, że kiedy Zatopek przyjechał do Warszawy, kupiliśmy mu kiełbasę, bo w Czechosłowacji była wtedy na kartki i nawet mistrz olimpijski nie mógł jej kupić. Pamiętam, że przed treningiem na Strahovie Zatopek powiedział mi: „Dziś jesteś mistrzem, jutro możesz zamiatać ulice". I zamiatał wiele lat później. Był oficerem czechosłowackiej armii w stopniu pułkownika. W roku 1968 poparł praską wiosnę, więc po wkroczeniu do Pragi bratnich armii wyrzucono go z wojska. I wtedy, pamiętając, co mówił wiele lat wcześniej, wyszedł na ulicę z miotłą.
Czy znał pan osobiście także polskich mistrzów lekkiej atletyki?
Raczej nie, ale byłem na mistrzostwach Europy w Sztokholmie w roku 1958, na których Polacy zdobyli osiem złotych medali. Płynąłem statkiem „Mazowsze", którym podróżowały również małżonki niektórych sportowców. Zaprzyjaźniłem się nawet z żoną tyczkarza Zenona Ważnego, która była nauczycielką WF. 80 osób z tego rejsu zostało w Szwecji. Pamiętam świetnego dziennikarza sportowego Stefana Sieniarskiego z „Życia Warszawy", który po pierwszym medalu powiedział do mnie: „Będzie szło, będzie szło, bo to jest passa". I tak było, taki jest sport i taki ma język. A ja pamiętam wszystkich zwycięzców. Wśród nich była jedna kobieta – Barbara Janiszewska na 200 metrów. Szybko biegała i ładna była. Nawet bardzo. Byłem też na igrzyskach olimpijskich w Monachium w roku 1972. Moje opowiadanie „Wielki bieg Deptały" ukazało się w Niemczech. Powiedziano mi: nie możemy panu zapłacić, ale możemy pana zaprosić na igrzyska olimpijskie. W Monachium spotkałem Tadzia Konwickiego, który mówi: „Co ty się wygłupiasz. Sprzedaj bilet, a zawody obejrzymy w telewizji".
W pewnym okresie pan bardzo dużo pisał o sporcie.
W tygodniku „Świat" od jesieni 1953 roku miałem stały felieton „Notatnik zapaleńca". Pisałem przez 45 minut, ale myślałem cały tydzień. Te teksty były bardzo czytane, cenzura w artykuły o sporcie mniej ingerowała, więc więcej dało się powiedzieć. Czytali wszyscy. W stołówce komplementował mnie Władysław Broniewski. W pewnym momencie zrezygnowałem z felietonu: zorientowałem się, że nie piszę niczego innego. Nawet propozycja poważnej podwyżki honorarium nie wpłynęła na zmianę mojej decyzji. A „Świat" był wtedy, w latach 50., prawdziwym oknem na świat. Pracowało w nim wielu świetnych dziennikarzy. Fakt, że znalazło się tam miejsce na sport, świadczy o tym, że był on ważny. Kiedyś w Moskwie, kiedy wyświetlano polskie filmy dla elity pisarzy radzieckich, Wiktor Niekrasow, autor słynnej powieści „W okopach Stalingradu", opowiadał mi, że uczył się polskiego, żeby czytać „Świat", ale niestety, jako pismo rewizjonistyczne, stracił on w Związku Radzieckim debit i już nie przychodzi. Mówię mu: „Mogę pana pocieszyć: »Świat« odzyskał debit". A on na to: „Mam nadzieję, że nie przestał być rewizjonistyczny". Wesoło było. Aż po marcu 1968 roku „Świat" zlikwidowano. Zastąpiły go „Perspektywy".
Grał pan w piłkę i ping-ponga, uprawiał gimnastykę, biegał. To prawda, że uprawiał pan boks w klubie?
Prawda, chociaż nie nazwałbym tego uprawianiem boksu. Ćwiczyłem kilka razy w klubie Gwiazda na Lesznie, którego zawodnikiem był też Szapsel Rotholc, mistrz Polski w wadze muszej, jeden z najlepszych bokserów Polski, medalista mistrzostw Europy. W roku 1933 wygrał pojedynek z niemieckim mistrzem Wernerem Spannaglem. Ale ja Rotholca nie zdążyłem poznać. On był już wielki, kiedy ja zaczynałem i szybko skończyłem. Po kilku treningach zrezygnowałem. Zostały wspomnienia.
—rozmawiali Stefan Szczepłek i Mirosław Żukowski
Józef Hen urodził się w roku 1923 w Warszawie. Prozaik, eseista, reportażysta, scenarzysta i reżyser filmowy. Po wybuchu II wojny światowej uciekł na Wschód; walczył w szeregach Armii Czerwonej, a potem ludowego Wojska Polskiego. W 1976 roku był jednym z sygnatariuszy Listu 101, wyrażającego protest przeciwko projektowanym zmianom w Konstytucji PRL. W twórczości pisarza zawsze ważne miejsce zajmowały wątki autobiograficzne („Nie boję się bezsennych nocy", „Nowolipie"). Autor poczytnych monografii („Ja, Michał z Montaigne", „Błazen – wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim", „Mój przyjaciel król. Opowieść o Stanisławie Auguście Poniatowskim").