Bezkarnie gwizdać można było tylko na stadionach

Najłatwiej opisać walkę bokserską. Dwaj zawodnicy, ring – sprawa jest prosta - Józef Hen, pisarz

Aktualizacja: 08.01.2025 14:11 Publikacja: 08.11.2018 00:01

Józef Hen

Józef Hen

Foto: Forum, Krzysztof Żuczkowski

8 listopada 1923 roku urodził się Józef Hen, polski pisarz i publicysta żydowskiego pochodzenia, dramaturg, reportażysta, scenarzysta filmowy. W urodziny tego wybitnego literata przypominamy wywiad z 2015 roku.

Rz: Jesteśmy w kawiarni Czytelnika, ważnym miejscu na kulturalnej mapie Warszawy. Tutaj przez dziesięciolecia spotykali się pisarze, reżyserzy, aktorzy. Czy między ocenami kolejnych filmów, spektakli teatralnych, plotkami rozmawiało się też o sporcie?

Głównie o sporcie. Przecież większość z nas była kibicami. Nim Tadzio Konwicki wybrał sobie swój stolik pod ścianą, gdzie siadywał z Gustawem Holoubkiem, mieliśmy duży ogólny stolik, tam w rogu, na wprost wejścia. Obok, na straganie można było kupić książki. Bywał też oczywiście Stanisław Dygat, dosiadywali się inni pisarze. Omawialiśmy mecze piłkarzy, występy lekkoatletów, walki bokserów. Sprawialiśmy tym zawód takim panom z długimi uszami, którzy starali się znaleźć jak najbliżej nas, żeby wszystko lepiej słyszeć. Spodziewali się, że będziemy obalać ustrój, a my analizowaliśmy system gry reprezentacji lub taniec Leszka Drogosza w ringu. A kiedy rozczarowani odchodzili, zaczynaliśmy rozmowy, na które czekali.

Czy w latach 50. i 60. rzeczywiście sport był tak ważny, że żyły nim elity intelektualne?

Wszyscy słuchaliśmy transmisji z meczów, mistrzostw, olimpiad w radiu, a później oglądaliśmy w telewizji. I nie wymyśliłem sobie sytuacji, o jakiej już nieraz wspominałem. Rano, dzień po jakichś ważnych zawodach lekkoatletów, spotykam na osiedlu Tadzia Konwickiego, a on zamiast dzień dobry mówi tylko: Sidło! Wszystko było jasne. Poprzedniego dnia Sidło rzucił w Jenie oszczep na odległość 80 metrów i 15 centymetrów. Rekord Europy.

Ale dziś już nie jest jasne. Musimy wyjaśnić czytelnikom, kim był Janusz Sidło. To duma polskiej lekkiej atletyki, kapitan reprezentacji noszącej nazwę Wunderteam. Podczas igrzysk olimpijskich w Melbourne pożyczył swój oszczep Norwegowi Egilowi Danielsenowi, który może dzięki temu zdobył złoty medal. Sidło był drugi, a prasa pisała, że to on został moralnym zwycięzcą. „Moralne zwycięstwo" to ważny zwrot, który pomagał Polakom przeżywać porażki.

Nie ulega wątpliwości, że sport uczy życia. Gest Sidły wobec Danielsena był godny pochwały. Świadczył o szacunku jednego sportowca dla drugiego. Napisałem takie opowiadanie „Bicie po twarzy", podtytuł „Opowiadanie sekundanta". O bokserze, który się dowiedział, że jego przeciwnik kilka godzin przed walką otrzymał wiadomość o śmierci swojego dziecka. Jego rywal powiedział: nie mogę bić faceta, któremu właśnie umarł dzieciak. To byłoby nieludzkie. Sekundant starał się go przekonać, że przecież nie chodzi o bicie, tylko o walkę, w której obowiązują sportowe zasady, i może temu nieszczęśliwemu przeciwnikowi jest potrzebna taka walka. Taka sytuacja naprawdę się wydarzyła, podczas mistrzostw Europy w boksie w Warszawie, w roku 1953. Ja ją nieco zmieniłem na potrzeby literatury, ale dylemat człowieka pozostał.

A jak wyglądały fakty?

Polak Józef Kruża dowiedział się w dniu finału, że rano zmarło jego nowo narodzone dziecko. Mimo to stanął do walki z Rosjaninem Aleksandrem Zasuchinem i zwyciężył, ale nie był sobą. To opowiadanie zrobiło karierę. Ukazało się po niemiecku w tomie, który wyszedł w roku 1964, a potem po holendersku. I Holendrzy wybrali je do antologii najlepszych opowiadań światowej literatury, przeznaczonej dla szkół. I proszę zauważyć, że opowiadanie „sportowe" znalazło się obok utworów m.in. Gabriela Garcii Marqueza, Yasunariego Kawabaty, Bashewisa Singera, Izaaka Babla, Julio Cortazara, Luigiego Pirandella. Kiedyś w Oborach Jan Brzechwa przeczytał tom opowiadań „Bicie po twarzy" i powiedział: „Koledzy panu tego nigdy nie wybaczą". Zdobyłem się tylko na słowo – dlaczego? A Brzechwa na to: „Za dobre".

Całe mistrzostwa w roku 1953 były wyjątkowe. W maju, trzy miesiące po śmierci Stalina, w jeszcze nieodbudowanej Warszawie Polacy zdobyli pięć tytułów mistrzowskich. Był pan na tym turnieju?

Byłem, szczególnie pamiętam walkę Leszka Drogosza z Wiktorem Miednowem. Drogosz miał 20 lat, a starszy o sześć lat Rosjanin był wicemistrzem olimpijskim. To on był faworytem, ale wygrał Polak. Młodzież z ZMP, polska młodzież ubrana w jednakowe zielone bluzy i czerwone krawaty, skandowała nazwisko Miednowa. Drogosz, nazywany dżentelmenem ringu, wygrywał na ogół dzięki wzorowej technice i niezwykłemu refleksowi. Tym razem, zapewne rozdrażniony przez tę głupią młodzież, walczył ostro. Nawet rozkwasił Miednowowi policzek.  Finałów już nie oglądałem, bo nagle się rozchorowałem. Słuchałem transmisji w radiu, leżąc w łóżku. Komentował chyba Witold Dobrowolski. Pamiętam, że po każdym zwycięstwie publiczność w Hali Mirowskiej śpiewała hymn. To w tamtych czasach miało jakiś mistyczny wymiar. W połączeniu z tymi zwycięstwami dawało nam poczucie wartości.

Prasa miała jednak problem. Polacy wygrywali, a czytaliśmy o triumfie radzieckiej szkoły boksu.

Takie czasy. Boks w Związku Radzieckim był przed wojną zakazany, uważano go za sport burżuazyjny. Kontakty sportowców radzieckich ze światem były sporadyczne. Dopiero po wojnie Rosjanie zrozumieli, że sport może być narzędziem propagandy, i chcieli szybko nadrobić zaległości. A przy okazji łamali reguły gry. Kiedy w roku 1952 do Polski przyjechali piłkarze Dynama Tbilisi, na wszelki wypadek przywieźli swojego sędziego. Stadiony i hale sportowe były jedynymi miejscami, w których można było bezkarnie gwizdać. To były oazy wolności.

Dlaczego literatura tak rzadko zajmuje się sportem? Nawet pisarze, którzy są kibicami, unikają tego tematu. Pan również.

Nie unikam, ale pisanie prozy o sporcie wcale nie jest łatwe. Być może najłatwiej opisać walkę bokserską. Dwaj zawodnicy, ring, sprawa jest prosta. Pisali o boksie Jack London i Ernest Hemingway. Ale wejść w to głębiej, pokazać jakiś problem, to znaczy odejść od sportu. Niemcy wydali kiedyś antologię utworów literackich poświęconych boksowi. Znalazło się tam moje opowiadanie „Bokser i śmierć", ale i pamiętniki Maxa Schmelinga, który pokonał przed wojną Joe Louisa. Wcielono go do wojska, jako spadochroniarz brał udział w ataku na Kretę i to do niego przylgnęło. Pisząc, myślałem o nim, ale dałem mu inne nazwisko, a z Krety zrobiłem Krym. Niemcom na tym zależało, bo Schmeling był przyzwoitym facetem.

A dlaczego „Boksera i śmierć" przenieśli na ekran Słowacy, a nie Polacy?

Bo się zgłosili. A Jerzy Kawalerowicz, z którym omawialiśmy polską realizację, powiedział: – W porządku. Eksport polskiego scenariusza też jest ważny. Wziął się do tego młody słowacki reżyser Peter Solan, jeszcze bez doświadczenia, ale dobrze zrobił. Miałem tylko problem ze scenariuszem, bo do niego w Bratysławie wtrąciła się organizacja partyjna. Walka o „bezpartyjność" „Boksera" trwała trzy lata. W dodatku Słowacy nie wywiązali się z umowy pod względem finansowym. Zemściłem się w okrutny sposób. Któregoś dnia po zdjęciach zabrali ekipę do takiego ośrodka dla literatów i filmowców jak nasze Obory, gdzie zorganizowali turniej w ping-ponga. No i ograłem ich wszystkich. Byłem zawsze dobry w obronie, opanowany, podpuszczałem ich, a oni trafiali w końcu w siatkę. Moja książka „Pingpongista" nie wzięła się tylko z wyobraźni.

Czy pan chodził na mecze z takim zapałem jak Tadeusz Konwicki, Stanisław Dygat i Gustaw Holoubek na Legię?

Chodziłem, ale dobrze pamiętam dopiero te powojenne, i to nie z Warszawy, ale z Krakowa, bo tam mieszkałem w latach 40., po wojnie. Jednak pierwszy mecz, jaki przychodzi mi do głowy, i nie o chronologię tu chodzi, rozegrany został w roku 1952 na Stadionie Wojska Polskiego. Polska przegrywała z Węgrami 0:5. To już była katastrofa, a zanosiło się na jeszcze większą. W przerwie do węgierskiej szatni poszedł ambasador Węgier i powiedział swoim rodakom wprost: przestańcie strzelać. Skończyło się tak, że w drugiej połowie Węgrzy rzeczywiście nie strzelali, a nam pozwolili wbić jedną, honorową bramkę. 1:5 wyglądało lepiej niż 0:5. No, ale Węgrzy mieli wtedy najlepszą drużynę na świecie. Anglików na Wembley pokonali 6:3, a w Budapeszcie 7:1.

A słynne mecze z Dynamem Tbilisi też pan widział?

Nie. Byłem natomiast w Krakowie na meczu wspaniałego jugosłowiańskiego Partizana z Wisłą lub drużyną opartą na Wiśle, z  „Messu" Graczem i Władysławem Giergielem. Ich akurat dobrze pamiętam. Pracowałem wtedy w „Żołnierzu Polskim". Częściej chodziliśmy na mecze nie Wisły, tylko Cracovii, blisko Drukarni Narodowej. Tam spotykało się towarzystwo. W drodze powrotnej w gronie literatów zatrzymywaliśmy się w barze Pod Sokołem. Bywał z nami Witold Wirpsza, czasami Tadeusz Różewicz. Rozmawialiśmy o poezji, usłyszał to właściciel lokalu i podszedł do nas ze słowami: – Panowie mówicie, że Leopold Staff to wielki poeta. A on tu u mnie piwo pije! To były zabawne czasy. Dziś panuje kult Żołnierzy Wyklętych, więc się o tym raczej nie mówi. Ale do końca roku 1947 było dużo swobody. W kinach puszczano amerykańskie i francuskie filmy, które Polska otrzymywała bezpłatnie dzięki UNRRA (Administracja Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy – międzynarodowa organizacja utworzona w 1943 roku, niosła pomoc ludności w krajach zniszczonych przez II wojnę światową – przyp. red.). Chodziliśmy w Krakowie z żoną od kina do kina.

Pan prowadził wtedy w „Żołnierzu Polskim" dział sportowy i humoru. Co to za dziwne zestawienie? Jakiś żart?

Zaczęło się od działu humoru. Drukowałem w „Szpilkach"  takie śmieszne kawałki. Kiedy przeczytał to naczelny „Żołnierza", wspaniały człowiek Dorian Płoński, przedwojenny doktor filozofii, powiedział: „Niech pan robi dział humoru u nas". On był w stopniu majora, a ja podporucznika. Propozycja brzmiała jak przyjemny rozkaz. W rubryce, która już w gazecie istniała, „Spocznij, wolno palić!", zamieszczałem takie wymyślone historyjki, nawiązujące do aktualnych wydarzeń, np. Churchilla pchającego kulę itp. Płoński był zaskoczony, że znam się na sporcie, i zaproponował mi prowadzenie także działu sportowego. Stąd niecodzienne połączenie. Dla mnie było to tym bardziej ważne, że za każdą zredagowaną stronę otrzymywało się honorarium. A moje potrzeby wzrosły, ponieważ właśnie wtedy dołączyła do mnie moja dziewczyna Rena, czyli późniejsza żona, która repatriowała się ze wschodu.

A miał pan wtedy o czym pisać? Nie było chyba tylu imprez sportowych co dzisiaj.

Nie było mało. Ale moja praca polegała też na redagowaniu. Brałem pomysły m.in. z angielskiej gazety „Reynolds News", którą wtedy można było kupić w kiosku. Dzięki pani Iglickiej, pracującej w archiwum przedwojennego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego", czyli Ikaca, mogłem korzystać z przedwojennych zdjęć boksera Joe Louisa czy Janusza Kusocińskiego, o których zapomniano. Rozumiecie, panowie: z jednej strony nowa Polska, wykreślająca z pamięci sanacyjną, tropiącą wrogów ustroju, a z drugiej swoboda.

Przeczytaliśmy w którejś z pańskich książek, że pamięta pan wciąż skład Legii z 1933 roku, chociaż nie wie pan dlaczego i po co.

Bo ja wtedy czytałem składy w gazetach i rzeczywiście pamiętam. W bramce Głowacki, w obronie Martyna i Ziemian, dalej Szaller, Cebulak, Kubera, Łysakowski, Wypijewski, Rajdek, Nawrot... Kiedy potrzebowałem jakieś nazwisko dla swojego bohatera, szukałem w składach drużyn piłkarskich. Potrzebowałem nazwisk ludowych i prostych, dobrze wymawialnych i zapadających w pamięć. Jak Jan Badura, który grał w Ruchu, czy Marian Nagraba z Garbarni. W roku 1931 była taka trójka pomocników Garbarni Kraków: Augustyn, Wilczkiewicz, Nagraba. Pamiętacie, prawda?

Pamiętamy, oczywiście. Nie wiemy tylko, czy mówi pan o wiośnie czy o jesieni 1931 roku.

No, nie żartujcie, to są poważne sprawy. Kiedy miałem dziesięć lat i zachorowałem, absztyfikant mojej siostry, chcąc mnie podnieść na duchu, a przy okazji się podlizać, przyniósł mi rocznik „Przeglądu Sportowego" z roku 1930. Leżałem w łóżku, czytałem go na okrągło, aż stałem się ekspertem w dziedzinie: sport polski 1930. A ponieważ w tym roku tytuł mistrza Polski zdobyła Cracovia, zostałem jej kibicem. Mimo że mieszkałem w Warszawie. Cracovia to był sympatyczny klub, powiązany ideowo z lewicą legionową. Może dlatego lgnęli do niej piłkarze z żydowskiego mieszczaństwa, reprezentanci Polski zresztą: Ludwik Gintel, Leon Sperling, Józef Lustgarten. Proszę sobie wyobrazić: w roku 1963, w Tel Awiwie, w kawiarni Nizzas, gdzie byłem umówiony z Władysławem Bartoszewskim, podszedł do mnie rosły mężczyzna i przedstawił się: „Jestem Gintel, reprezentant Polski". Był szczęśliwy, że wiem, kim on był, grała taka para w reprezentacji, Gintel – Fryc. Lustgarten też przeżył, bardzo go po wojnie honorowano.

A co pan zapamiętał z tej lektury „Przeglądu Sportowego" i dziecięcych lat?

Pojedynek dwóch nieznoszących się biegaczy: Janusza Kusocińskiego i Stanisława Petkiewicza, który najpierw bronił barw Łotwy, a potem Polski. On był bodaj jedynym Polakiem, który pokonał legendarnego Fina Paavo Nurmiego. Biegali na stadionie AZS w parku Skaryszewskim, a po tym zwycięstwie Petkiewicz  wygrał plebiscyt „Przeglądu Sportowego" na najlepszego sportowca Polski w roku 1929. Tyle że on Nurmiego oszukał. Podobno umówili się przed biegiem, że Fin nie będzie forsował tempa, da Polakowi prowadzić, a przed metą go wyprzedzi. Ale ku zaskoczeniu Nurmiego Petkiewicz przyspieszył i to on wygrał.

Najlepszym polskim piłkarzem przed wojną był Ernest Wilimowski. Chyba wbrew swojej woli wplątał się w tryby historii i źle to się dla niego skończyło. Widział go pan na boisku?

Widziałem go w kwietniu 1938 roku. Na stadionie Legii Polonia przegrała z Ruchem Chorzów 0:3. Wilimowski strzelił dwie bramki, a Teodor Peterek jedną, wspaniałą bombę. Pamiętam, że sędzią był pan, który nazywał się Bergtal, bo ktoś z publiczności krzyknął: „Jewrej do Berezy!". Wilimowski był świetny, chyba wtedy najlepszy na świecie. Pierwszy raz usłyszałem o nim, kiedy miał 17 lat. O meczu Brazylia – Polska na mistrzostwach świata w 1938 roku i jego czterech bramkach każdy wie. Pamiętam w radiu transmisję z innego meczu Liga – Lipsk. Komentował Wojciech Trojanowski, który pierwszy mówił: „Szkoda, że państwo tego nie widzą". Liga to była w praktyce reprezentacja Polski, a w Lipsku grali bardzo dobrzy Niemcy. Wygraliśmy 5:0, a Wilimowski zdobył cztery bramki. To dla niego była norma. A on nie strzelał mocno jak Peterek, ale za każdym razem inaczej. A to piłkę podkręcił, a to zmylił bramkarza jakimś zwodem, a to kopnął nie tą nogą, którą teoretycznie kopnąć powinien. Opowiadał mi Adam Bahdaj, że w czasie wojny był w Budapeszcie na meczu Węgry – Niemcy, w którym Wilimowski zdobył cztery bramki dla Niemiec. Jemu było wszystko jedno, dla kogo strzela, dla Polski czy Niemiec, chciał grać. Ja go nie oceniam.

W roku 1995 Ruch obchodzący swoje 75-lecie zaprosił Wilimowskiego na obchody do Chorzowa. Podobno miał przyjechać, pierwszy raz po wojnie, ale ostatecznie się nie zdecydował. Jego córka mówiła, że wpływ na decyzję miała opinia Bohdana Tomaszewskiego, który nazwał go zdrajcą.

Tomaszewski był gorącym patriotą, być może w tym przypadku zanadto gorącym. Ja też bardzo przeżyłem, kiedy się dowiedziałem, że Wilimowski wybrał grę dla Niemiec, ale rozumiałem to. Nawet kroiło mi się jakieś opowiadanie o tym, jak sfrustrowany kibic chciał go zastrzelić. On nie traktował zmiany barw jak zdrady, jego ojczyzną był Śląsk. A poza tym on się urodził do grania, tak jak Maurice Chevalier urodził się do śpiewania. I śpiewał również podczas niemieckiej okupacji w Paryżu, a Niemcy tego słuchali. A inni Polacy nie grali podczas okupacji? Gdzieś tam grali. To byli młodzi ludzie, którzy chcieli grać mimo wojny. Wracając jednak do tego, co było wcześniej, to powiem panom, że moim drugim ulubionym klubem, po Cracovii, była Polonia Warszawa. I na jej mecze chodziłem często. Pamiętam spotkanie z ŁKS, który mi się bardzo podobał, tym bardziej że Polonia wygrała, dzięki czemu pozostała w lidze. Bramkarz ŁKS Frymarkiewicz, ubrany w wiśniową koszulkę, pięknie bronił, ale coś tam przepuścił. Po jakimś czasie Andrzej Mularczyk w swoim reportażu ujawnił, że ten mecz był sprzedany. Ten mecz, który tak mi się podobał. Nazwisko Frymarkiewicz nieźle pasowało do sytuacji.

Komu kibicowali warszawiacy przed wojną?

W lidze grały Legia, Polonia i Warszawianka. Sympatie się rozkładały. Były inne czasy, ludzie się szanowali. Pamiętam, jak po meczu Legii z Warszawianką do napastnika Józefa Nawrota podbiegali chłopcy z pytaniem, czy mogą mu ponieść neseser z butami. Coś takiego to był zaszczyt. Nieważne, w jakim klubie zawodnik grał. Ceniono go, jeśli był dobry. Nawrot powiedział wtedy do Łysakowskiego: „Popatrz, sporo wiary było". Nigdy tego nie zapomnę. Publiczność to była wiara. W roku 1928 wydarzyło się coś absolutnie niezwykłego. W barwach Jugosławii w meczu z Czechosłowacją w Pradze wystąpił reprezentant Polski Józef Ciszewski. Jugosłowianom brakowało zawodnika, Ciszewski był pod ręką, nikt nie protestował, ponieważ był to mecz towarzyski reprezentacji amatorskich. Pomagano sobie, nawet w taki wyjątkowy sposób.

Pan pisze, że kiedyś znalazł się w sytuacji podobnej jak Ciszewski.

Mam nadzieję, że mój przypadek nie zostanie podciągnięty pod zdradę narodu lub przynajmniej kolaborację. Grałem w piłkę, mimo że byłem niewysoki, występowałem w drużynie gimnazjum na środku pomocy. Zawsze wiedziałem, komu podać. W roku 1940 budowałem szosę Lwów–Kijów. 1 maja, w Święto Pracy, niedaleko Kijowa odbywał się mecz Armii Czerwonej z mieszkańcami. Jeden z wojskowych nie przyszedł, więc spytano, czy ktoś z kibiców mógłby zagrać. Ja bardzo chciałem, po miesiącach przerwy tak tęskniłem za grą, że się zgłosiłem. Z mojego podania padła jedyna bramka, w ten sposób zdradziłem ojczyznę. Okolicznością łagodzącą był fakt, że miałem wtedy niecałe 17 lat. Byłem p.o. naczelnika bazy smolnej. Pracujący ze mną stary Ukrainiec chciał mnie po pijanemu siekierą zamordować. Był zazdrosny, że to ja, kiedy zwolniło się miejsce, zostałem kierownikiem, a nie on, ale ja byłem bystry, a on nie. I po pijaku gonił mnie z siekierą. Na szczęście się potknął i wtedy go rozbroiliśmy. Piszę o tym w „Najpiękniejszych latach".

Co było pańskim drugim sportem po piłce nożnej? Boks czy gimnastyka?

Lekka atletyka. Mam wyjątkową pamięć do liczb – może dlatego, że kiedy „Przegląd Sportowy" drukował tabele dziesięciu najlepszych, to ja te wyniki studiowałem i znałem na pamięć, w ogóle się ich nie ucząc. Oczywiście największy wpływ na to zainteresowanie miał złoty medal Janusza Kusocińskiego, na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles, w roku 1932. Miałem pierwsze wydanie książki Kusocińskiego „Od palanta do olimpiady", wydanej jeszcze przed wojną. Pamiętam rady, jakie Klumberg, jego fiński trener, dawał Kusocińskiemu: „Podnoś wyżej kolana". Kiedy mieszkaliśmy w Michalinie, miałem wytyczoną trasę biegową dookoła parkanu, którą pokonywałem codziennie, pamiętając, że muszę podnosić kolana. Trochę to pomogło, ale biegaczem nie zostałem.

W którym miejscu pan mieszkał, po lewej czy po prawej stronie torów?

Ojciec dorobił się jako przedsiębiorca hydrauliczny oraz na zimie stulecia w 1929 roku i postawił willę letniskową w Michalinie, po lewej stronie torów, jadąc z Warszawy w kierunku Otwocka. Podział był wyraźny. Po lewej stronie wille miało mieszczaństwo żydowskie. Po prawej było coś, co nazywaliśmy pałacykami. Wystawiali je chrześcijanie - inżynierowie, lekarze. Ale już w Świdrze takiego podziału nie było. Myśmy mieszkali tam w willi Niemców, trzech braci Schneiderów, którzy byli leśnikami. Wspominam o nich w „Nowolipiu". Kiedy po wojnie ich aresztowano, zaprotestowała gmina żydowska, mówiąc, że oni ratowali Żydów. Więc otrzymali medale. A willę ojciec sprzedał. Szkoda, bo była piękna, odmalowana, z wodą w pokoju i ze skanalizowanymi ubikacjami na zewnątrz. Przyjeżdżali zamożni ludzie. Ale po kryzysie ojciec sprzedał willę z dużą stratą w 1934 roku. Nie ma po niej śladu. Rozebrali ją chyba chłopi podczas okupacji. Znajdowała się niedaleko stacji.

W jakich okolicznościach rozmawiał pan z Emilem Zatopkiem?

Emil był jednym z najlepszych długodystansowców w historii lekkiej atletyki. W Helsinkach wygrał biegi na pięć kilometrów, dziesięć i w maratonie, czego po nim nie dokonał już nikt inny. A jego żona Dana, córka przedwojennego generała, wygrała w Helsinkach konkurs rzutu oszczepem. Był wtedy popularny dowcip:  – Jakie państwo zdobyło w Helsinkach najwięcej medali? – Państwo Zatopkowie. Emil był wspaniałym, honorowym człowiekiem. Pierwszy raz spotkaliśmy się w Warszawie, a drugi raz na stadionie Strahov w Pradze.

I potwierdził panu, że był abstynentem, natomiast wódkę mógł pić wiadrami jeden z jego największych rywali Rosjanin Włodzimierz Kuc?

Potwierdził. Mówił, że Kuc biegał, dopóki pił, a kiedy kazano mu wódkę odstawić, to się skończył jako zawodnik. Wspomniał też, że Jerzy Chromik, zawodnik nerwowy, mógłby wypić przed biegiem kieliszek, to by go rozluźniło.

My znamy więcej takich przypadków wśród sportowców, z tym że nie każdy z nich wiedział, kiedy przestać...

No właśnie. A Zatopkowi raz zaszkodziły winogrona. Najadł się przed biegiem i strasznie się pocił. W Pradze w roku 1949 poznał mnie z nim Zbyszek Rogowski, dziennikarz, który pisywał do „Przekroju" i „Żołnierza Polskiego". Pamiętam, że kiedy Zatopek przyjechał do Warszawy, kupiliśmy mu kiełbasę, bo w Czechosłowacji była wtedy na kartki i nawet mistrz olimpijski nie mógł jej kupić. Pamiętam, że przed treningiem na Strahovie Zatopek powiedział mi: „Dziś jesteś mistrzem, jutro możesz zamiatać ulice". I zamiatał wiele lat później. Był oficerem czechosłowackiej armii w stopniu pułkownika. W roku 1968 poparł praską wiosnę, więc po wkroczeniu do Pragi bratnich armii wyrzucono go z wojska. I wtedy, pamiętając, co mówił wiele lat wcześniej, wyszedł na ulicę z miotłą.

Czy znał pan osobiście także polskich mistrzów lekkiej atletyki?

Raczej nie, ale byłem na mistrzostwach Europy w Sztokholmie w roku 1958, na których Polacy zdobyli osiem złotych medali. Płynąłem statkiem „Mazowsze", którym podróżowały również małżonki niektórych sportowców. Zaprzyjaźniłem się nawet z żoną tyczkarza Zenona Ważnego, która była nauczycielką WF. 80 osób z tego rejsu zostało w Szwecji. Pamiętam świetnego dziennikarza sportowego Stefana Sieniarskiego z „Życia Warszawy", który po pierwszym medalu powiedział do mnie: „Będzie szło, będzie szło, bo to jest passa". I tak było, taki jest sport i taki ma język. A ja pamiętam wszystkich zwycięzców. Wśród nich była jedna kobieta – Barbara Janiszewska na 200 metrów. Szybko biegała i ładna była. Nawet bardzo. Byłem też na igrzyskach olimpijskich w Monachium w roku 1972. Moje opowiadanie „Wielki bieg Deptały" ukazało się w Niemczech. Powiedziano mi: nie możemy panu zapłacić, ale możemy pana zaprosić na igrzyska olimpijskie. W Monachium spotkałem Tadzia Konwickiego, który mówi: „Co ty się wygłupiasz. Sprzedaj bilet, a zawody obejrzymy w telewizji".

W pewnym okresie pan bardzo dużo pisał o sporcie.

W tygodniku „Świat" od jesieni 1953 roku miałem stały felieton „Notatnik zapaleńca". Pisałem przez 45 minut, ale myślałem cały tydzień. Te teksty były bardzo czytane, cenzura  w artykuły o sporcie mniej ingerowała, więc więcej dało się powiedzieć. Czytali wszyscy. W stołówce komplementował mnie Władysław Broniewski. W pewnym momencie zrezygnowałem z felietonu: zorientowałem się, że nie piszę niczego innego. Nawet propozycja poważnej podwyżki honorarium nie wpłynęła na zmianę mojej decyzji. A „Świat" był wtedy, w latach 50., prawdziwym oknem na świat. Pracowało w nim wielu świetnych dziennikarzy. Fakt, że znalazło się tam miejsce na sport, świadczy o tym, że był on ważny. Kiedyś w Moskwie, kiedy wyświetlano polskie filmy dla elity pisarzy radzieckich, Wiktor Niekrasow, autor słynnej powieści „W okopach Stalingradu", opowiadał mi, że uczył się polskiego, żeby czytać „Świat", ale niestety, jako pismo rewizjonistyczne, stracił on w Związku Radzieckim debit i już  nie przychodzi. Mówię mu: „Mogę pana pocieszyć: »Świat« odzyskał debit". A on na to: „Mam nadzieję, że nie przestał być rewizjonistyczny". Wesoło było. Aż po marcu 1968 roku „Świat" zlikwidowano. Zastąpiły go „Perspektywy".

Grał pan w piłkę i ping-ponga, uprawiał gimnastykę, biegał. To prawda, że uprawiał pan boks w klubie?

Prawda, chociaż nie nazwałbym tego uprawianiem boksu. Ćwiczyłem kilka razy w klubie Gwiazda na Lesznie, którego zawodnikiem był też Szapsel Rotholc, mistrz Polski w wadze muszej, jeden z najlepszych bokserów Polski, medalista mistrzostw Europy. W roku 1933 wygrał pojedynek z niemieckim mistrzem Wernerem Spannaglem. Ale ja Rotholca nie zdążyłem poznać. On był już wielki, kiedy ja zaczynałem i szybko skończyłem. Po kilku treningach zrezygnowałem. Zostały wspomnienia.

—rozmawiali Stefan Szczepłek i Mirosław Żukowski

Józef Hen urodził się w roku 1923 w Warszawie. Prozaik, eseista, reportażysta, scenarzysta i reżyser filmowy. Po wybuchu II wojny światowej uciekł na Wschód; walczył w szeregach Armii Czerwonej, a potem ludowego Wojska Polskiego. W 1976 roku był jednym z sygnatariuszy Listu 101, wyrażającego protest przeciwko projektowanym zmianom w Konstytucji PRL. W twórczości pisarza zawsze ważne miejsce zajmowały wątki autobiograficzne („Nie boję się bezsennych nocy", „Nowolipie"). Autor poczytnych monografii („Ja, Michał z Montaigne", „Błazen – wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim", „Mój przyjaciel król. Opowieść o Stanisławie Auguście Poniatowskim").

8 listopada 1923 roku urodził się Józef Hen, polski pisarz i publicysta żydowskiego pochodzenia, dramaturg, reportażysta, scenarzysta filmowy. W urodziny tego wybitnego literata przypominamy wywiad z 2015 roku.

Rz: Jesteśmy w kawiarni Czytelnika, ważnym miejscu na kulturalnej mapie Warszawy. Tutaj przez dziesięciolecia spotykali się pisarze, reżyserzy, aktorzy. Czy między ocenami kolejnych filmów, spektakli teatralnych, plotkami rozmawiało się też o sporcie?

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Literatura
Nie żyje Martin Pollack, pisarz, który ujawniał zbrodnie rodaków-nazistów
Materiał Promocyjny
Suzuki e VITARA jest w pełni elektryczna
Literatura
Książki roku 2024 według „Rzeczpospolitej”: Czas hybryd i pięknych kundli
Literatura
„Boże Narodzenie w Pradze”. Wigilia w świątyniach czeskiej stolicy
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego