Jak na przykład wytłumaczyć Francuzowi przypadek Michała K. Pawlikowskiego? Polaka, który – mieszkając w międzywojennej Polsce – czuł się emigrantem, pochodził bowiem z Białorusi, ale sam nazywał się Litwinem?
Czytelnicy, przyzwyczajeni do sielankowego, wyidealizowanego obrazu II RP, czytając „Wojnę i sezon" Pawlikowskiego, mogą przeżyć szok. Autor – występujący w tych zbeletryzowanych wspomnieniach jako Tadeusz Irteński – nie ukrywa bowiem, że państwo to niespecjalnie mu się podobało. Choć teraz, gdy Polska została zepchnięta za linię Curzona, może się to wydać śmieszne, ale chodziło mu przede wszystkim o „skromne granice wschodnie" II RP.
„Po wojnie 1920 roku spotkała nas »szalona okazja«. Po upływie stuleci trzy sąsiednie potęgi zostały pobite lub osłabione. Na takie okazje państwa i narody czekają niemal na próżno przez długie i mroczne stulecia swych dziejów. Nie wyzyskaliśmy tej okazji. Dobrowolnie oddaliśmy wrogowi wschodniemu ćwierć miliona kilometrów kwadratowych ziemi i kilka milionów mieszkańców" – pisze Pawlikowski.
Zawarty z bolszewikami traktat ryski był dla niego zdradą. Zdradą tych wszystkich ludzi, którzy zamieszkiwali byłe tereny I Rzeczypospolitej, a których nowa Polska pozostawiła na pastwę Sowietów. A więc Białorusinów, Ukraińców, Żydów oraz około 1,5 miliona Polaków, których wkrótce miał spotkać straszliwy los. Społeczność ta padała ofiarą ludobójstwa przy obojętnej postawie braci, którzy mieli to szczęście, że znaleźli się po właściwej stronie wytyczonej w Rydze granicy.
„Gdy pod zaborem pruskim na zachodzie jedno dziecko zmuszano do modlitwy lub nauki w języku niemieckim, zaraz rozpętywano burzę: sypały się protesty, uchwały, interpelacje. Ale gdy na wschodzie hańbiono świątynie, gdy za mowę polską stawiano »pod ściankę«, gdy setki ludzi wyzutych z mienia i odartych do naga mordowano bestialsko, a setki tysięcy innych wysiedlano na wschód i północ – milczeliśmy. Milczał sejm, milczała prasa, milczeli poczytni pisarze" – podkreśla w „Wojnie i sezonie".