Babskie pisanie

Flaubert („Pani Bovary”) twierdził, że „największym wrogiem kobiety jest atrament”. Myślał o ulubionych niegdyś zajęciach dam (pisanie listów do przyjaciółek czy familiantek, pisanie diariuszy czy pamiętników), sprowadzających na niewiasty dużo kłopotów wskutek ujawniania rozmaitych (głównie alkowianych) sekretów. Lecz myślał również o literaturze pisanej przez białogłowy, która już 200 lat temu miała opinię dość marną. Poeta Baudelaire („Kwiaty zła”) tak komentował warsztat literacki najgłośniejszej pisarki XIX wieku, pani Sand: „Ma niezgrabny i przegadany styl”. Mizogini twierdzą, że pod tym względem nic się w literaturze nie zmieniło do dzisiaj.

Publikacja: 04.11.2012 15:00

Babskie pisanie

Foto: Uważam Rze

Vidiadhar Surajprasat Naipaul (brytyjski pisarz pochodzenia hinduskiego, noblista) chwalił się: „Starczy, że przeczytam jeden lub dwa akapity, i już wiem czy książkę pisała kobieta" (2011). Znaczy: można rozróżnić.Ale ta umiejętność nie jest dana każdemu...

Od wieków panował fałszywy (absolutnie mizoginiczny) pogląd, że kobiety nie lubią literatury i w ogóle książek. Przykładem są choćby kontrfeministyczne fragmenty „Philobiblonu" („Traktat o miłości do ksiąg"), dzieła średniowiecznego biskupa Richarda de Angerville (de Bury). Angol ten zwał niewiasty „dwunożnymi zwierzętami żądzy cielesnej" (1344) i kazał książkom tak się o nich wyrażać: „Gdy tylko to zwierzę szkodliwe i nieustępliwe odkryje miejsce gdzie jesteśmy wtulone pod strażą pajęczyny—wyrywa nas stamtąd, zasypując gradem obelżywych przezwisk. Dowodzi, że najniepotrzebniej zabieramy aż tyle miejsca w mieszkaniu, że niezdolne jesteśmy do wprowadzenia pewnych oszczędności w gospodarstwie, i przemyśliwa tylko nad tym jakby tu nas wymienić na piękne materie i futra"*. Jeszcze w roku 1928 Lela Pawlikowska ukazała akwarelą (patrz niżej) damę, która ku przerażeniu mnichów ciska książką o ziemię. Niecały rok później (1929) księgoznawca Stefan Demby wygłosił na bankiecie bibliofilskim rymowany toast, zawierający też zwrotkę pełną antykobiecego jadu:

„Kobiety zwykle książek nienawidzą I patrzą na nie nieprzychylnym okiem, Z miłości naszej do nich często szydzą, Drwiąc, że mężczyźni są pod ich urokiem".

Wszystko to bzdury—kobiety uwielbiają książki. Czytać i pisać książki. Zwłaszcza książki miłosne, vulgo: literaturę „sercową". Już Renesans znał oczytane „sawantki" z wyższych sfer (i to sporo), a stulecie XVIII przyniosło w Europie (najpierw we Francji) czytelnictwo żeńskie szalone wprost—furorę robiła wtedy „powieść epistolarna" typu „Wertera" lub „Niebezpiecznych związków". Wiek XIX pogłębił owo zamiłowanie „białych głów" nie tyle może do „białych kruków", ile do „brukowych romansów", a wiek XX zbudował wręcz przemysł powieściowy dla dam (kilkadziesiąt lat wcześniej nim wymyślono „harlequinadę" seryjną). Jednocześnie stale rosła liczba pań nie tylko czytających, lecz i piszących, i nie tylko listy, lecz i literaturę. Wzrost ten przybrał u schyłku wieku XX i na początku XXI parametry ilościowe (tytuły i nakłady) dominujące rynek, ergo: rozmiary lawiny zwanej przez gynefobów katastrofą. Także u nas.

Gdy w styczniu 2010 „Przegląd" zapytał różnych „celebrytów" o literackie „perły" i „plewy" roku 2009—czołowa nasza feministka/terrorystka, Kazimiera Szczuka (kobieta, która zyskała rozgłos przedrzeźniając publicznie modlące się kalekie dziecko), wymieniła jako „perły" książki trzech godnych siebie autorek: Magdaleny Środy, Marii Janion i Olgi Tokarczuk. Ta sama Szczuka napisała dla lewackiej Krytyki Politycznej esej pt. „Rewolucja jest kobietą", przywołując m.in. rozprawę „Literatura w czasie normalnym", gdzie autor (Przemysław Czapliński) negatywnie ocenił grono znanych polskich dzisiejszych literatek. Najciekawszy jest wszakże pierwszy akapit eseju Szczuki: „Czy literatura ma płeć? Czy kobiety piszą inaczej? Czy kobiece to tyle co feministyczne? Te i temu podobne pytania w początkach lat 90. pojawiały się na łamach nieistniejących już dzisiaj czasopism, takich jak «brulion», «ExLibris », «Nowy Nurt». Ostrożnie stawiano je na zajęciach akademickich, a gwałtownie podczas spotkań, jeszcze wtedy nazywanych wieczorami autorskimi, jako że aspirująca do klasy średniej inteligencja z trudem uczyła się słowa «promocja». Słowo «ideologia » uchodziło za obelgę, a wśród krytyków literackich krążył termin «literatura menstruacyjna», stworzony — jak głosiła legenda — przez samego profesora Jana Błońskiego" (2009).

Kiedy zapytać współczesnego rodzimego mizogina/gynefoba: czemu bardzo popularną dzisiaj literaturę pisaną przez kobiety zwie wzgardliwie „literaturą menstruacyjną"? — dziewięciu na dziesięciu przywołuje powieść „Kabaret mistyfikacji" (autorka: Manuela Gretkowska), której bohaterka ma dwie łechtaczki („Uklęknął przed nią i zaczął całować jej nabrzmiałe łechtaczki"). Zupełnie tego nie pojmuję (tego argumentu), bo jeśli facet może mieć dwa penisy (w Stanach Zjednoczonych są już chirurdzy rozcinający prącie tak, że klient staje się właścicielem dwóch penisów — sic!), to czemu ma mnie bulwersować dwułechtaczkowa baba, zwłaszcza że większość kobiet używa obecnie buzi jako drugiej waginy, czasopisma kobiece nawet ów „oral" polecają.

Stwierdziłem wyżej, że Manuelę Gretkowską wskaże dziewięciu mizoginów na dziesięciu.Aco zrobi reszta, czyli jeden na dziesięciu? Otóż ten jeden na dziesięciu (zazwyczaj krytyk profesjonalny) wskaże jako charakterystyczny przykład „literatury menstruacyjnej" brawurową powieść Izabeli Filipiak „Absolutna amnezja" (1995), i doda, że pionierskim źródłem tego rodzaju „miesiączkowych wypocin" jest „Pierwsza krew" Irenki Krzywickiej. Istotnie— w „międzywojniu" (1930) znana ówczesna feministka, mieniona „Pierwszą Emancypantką II Rzeczypospolitej" Irena Krzywicka de domo Goldberg, wydała powieść „Pierwsza krew" o pierwszej miesiączce dziewczęcia, i tutaj termin „literatura menstruacyjna" można uznać od biedy za adekwatny (przynajmniej fizjologicznie), jednak piętnowanie nim wszelkich, tyczących spraw męsko–damskich, płodów naszych dzisiejszych literatek uważam za nieporozumienie, lub gorzej: za pomówienie, a nawet więcej: za prostackie grubiaństwo. Za tę niegrzeczność, o której przed Iwaszkiewiczowski szef ZLP, Antoni Słonimski, pisał w wierszu „Popiół i wiatr":

„Lecz gdy grzeczność się kończy, to mocno wystrzeli Ten zwrot co sugeruje nierząd po kądzieli".

Wystrzela bardzo mocno zwłaszcza w „sieci"—w bezkresnym szambie internetu — gdzie autorka rzeczonego „Kabaretu mistyfikacji" (1994) zbiera cięgi za swą dubeltową łechtaczkę, zwaną przez internautów „łechtaczką stereo". Cała ta godna ubolewania złośliwość jest dowodem niezrozumienia duszy kobiecej. Mizogin vel gynefob zwyczajnie nie pojmuje co jest ojczyzną kobiety. Tę ojczyznę głośna angielska pisarka VirginiaWoolf zdefiniowała dawno temu: „Jako kobieta nie mam ojczyzny. Jako kobieta nie chcę ojczyzny. Dla mnie jako kobiety ojczyzną jest cały świat". Już renesansowy włoski myśliciel Pietro Aretino i oświeceniowy francuski myśliciel markiz de Sade—wiedzieli, że chodzi o świat sterczących penisów, bezkresne pole żywych menhirów, las sekwojowy, te rzeczy (co udowodniła A.D. 2012 wystawa w londyńskiej galerii Tate Modern, gdzie awangardzistka Yayoi Kusama pokazała zestaw sof, foteli, stołków i pufów obrośniętych setkami penisów). Później tę duchową tęsknotę niewiast zbrutalizowano, bo glob zaroił się od opinii wielce krzywdzących, naturalnie: męskich, exemplum żałosne kwilenie noblisty literackiego, Isaaka Bashevisa Singera: „Szokowała mnie rozwiązłość kobiet (...) Kobiety żądają pieniędzy na stroje, pantofle, biżuterię, letnie domki, a potem oddają się pierwszemu lepszemu mężczyźnie (...) Po co się żenić, skoro kobiety tak się zachowują? Skąd współczesny mężczyzna może wiedzieć czy jego dzieci są naprawdę jego dziećmi? (...) Gdzieś na tym świecie muszą istnieć ludzie, którzy traktują miłość poważnie"*.

Nie gdzieś, tylko dosłownie wszędzie już tacy ludzie egzystują, a imię ich: legion, o czym bezdyskusyjnie świadczy powodzenie literatury kobiecej „wokrug mira"/„all over the world". Zwanie jej u nas „literaturą menstruacyjną", czy równie szyderczo w świecie anglosaskim „chick lit" („literature for chicken", co można tłumaczyć: damskie powieścidła, lub: babska pisanina), nie zatrzyma tej hossy, której prababkami były Hedwig Courths–Mahler i Helena Mniszkówna (przed II Wojną), a babkami Barbara Cartland i Danielle Steel (po II Wojnie), autorki bestsellerów o  nakładach menstrualnych... pardon, przejęzyczyłem się, rzecz jasna: monstrualnych, wielkich. I o liczbie tytułów też wielkiej, imponującej. Leszek K. Talko: „Barbara Cartland pisała książkę w tydzień i napisała ich prawie tysiąc. A wszystkie o miłości. Sama miała trudność z ich policzeniem. Nora Roberts, jedna z najbardziej znanych autorek romansów, jest bardziej powolna.Wciągu roku wydaje pięć romansów zwykłych, jeden specjalny, znacznie grubszy od zwykłych i wydawany w twardych okładkach, a resztę czasu poświęca pod pseudonimem J. D. Robb na pisanie powieści fantasy. W sumie wychodzi jej jedna książka na miesiąc" („Duży Format", magazyn „Gazety Wyborczej", 2009). I wszystko to, cała ta masówka, świetnie się sprzedaje. Wszędzie, także w Polsce. Waldemar Kuligowski: „Czytadła spod znaku Harlequina, oficjalnie degradowane, mają jednak masowego odbiorcę i ze wstydliwych przyjemności przeistaczają się w uznawaną formę uczestnictwa w kulturze popularnej. Dzieje się tak dlatego, że doskonale wpisują się w polskie myślenie o miłości" („Wprost" 2010). Czy tylko dlatego?

Ważną przyczyną świetnej sprzedaży literackich produktów żeńskich jest feminizacja rzeszy czytelniczej. „Chłopaki nie płaczą" i nie czytają. Beata Stasińska (szefowa wydawnictwa W.A.B.): „—Generalnie heteroseksualni mężczyźni nie czytają. Czytają kobiety. Dlatego rośnie literatura kobieca" („Duży Format" 2009). Arletta Kacprzak (z Wydawnictwa Otwarte): „ — Książka, która chce być bestsellerem, musi być pisana dla kobiety" („Duży Format" 2009). Niekoniecznie, Madame — każda moja książka była bestsellerem. Ale faktem jest, że krąg odbiorców się zmienia, bo rynek zalało damskie tsunami, co pokazują listy bestsellerów. Szokiem była dla mnie już lista bestsellerów roku 2008, ogłoszona w lutym 2009 przez „Rzeczpospolitą". Kategorię „Literatura obca" wygrała, oczywiście, pani Joanne K. Rowling, a w pierwszej dziesiątce nie brakowało innych dam (Jennifer Lee Carroll, Cecelia Ahern i in.). Pierwsza dziesiątka kategorii „Literatura faktu" również pełna była pisarek (Rhonda Byrne, Elisabeth Gilbert i in.) — moja „Mitologia świata bez klamek" zajęła tam ósme miejsce. Najciekawszą wszakże okazała się kategoria najważniejsza między Bugiem a Odrą: „Literatura polska", gdzie w pierwszej dziesiątce było dziewięć pań (!) i tylko jeden facet („Lider" Łysiaka, 110 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, na czwartym miejscu).

Czwarte miejsce jest wartościowe, ale — rzecz jasna — wolałbym zwycięstwo. Podstawy nadziei (która bywa „matką głupców") dawało mi pierwsze półrocze roku 2008. Moja powieść „Lider" dokonała wówczas masakry priwiślańskiego wydawniczego rynku, bijąc wszelką konkurencję („Magazyn Literacki KSIĄŻKI" nr 7: „Triumfalny powrótWaldemara Łysiaka na sam szczyt list bestsellerów z nową książką pt. «Lider»!"), dlatego według zbiorczej (wszystkie kategorie razem) listy bestsellerów za pierwsze półrocze (styczeń–czerwiec) 2008 roku „Lider" przegrał tylko z kolejnym tomem „Harry'ego Pottera", deklasując cały peleton polskiej i obcej literatury („Rzecz o Książkach", dodatek literacki „Rzeczypospolitej": „Pierwsze półrocze 2008 należało w literaturze polskiej do Waldemara Łysiaka...").Wydawało mi się więc, że i za cały rok 2008 „Liderowi" przypadnie główny laur. Tymczasem przegrał z powieściami dwóch pań (Grocholi i Kalicińskiej), co zresztą furda, lecz totalna klęska samców w literackim meczu z damami (9 : 1) miała rangę syndromu. Kumpel mi wtedy poradził, żebym zmienił sobie płeć (chirurgicznie) tudzież imię (notarialnie—naWala,Walkiria, czy coś takiego, fonetycznie bliskiegoWaldy'emu), i będzie porządek, bo póki jakiś gość zakłóca niewiastom dominację/monopolizację, panuje chaos. Jednak — chociaż całkowicie rozumiałem te argumenty — nie zdecydowałem się na zabieg, gdyż nie lubię jak mi coś ucinają. Kolejny rok przyniósł poprawę sytuacji, lecz raczej niewielką— w pierwszej dziesiątce kategorii „Literatura polska" bestsellerów roku 2009 („Rzeczpospolita" luty 2010) znalazły się dzieła „tylko" siedmiu pań pisarek, a moja powieść „4" („Czwórka") zajęła siódme miejsce. I ów „trynd" trwa—piszące kobitki dalej quasi–monopolizują wierzchołki list bestsellerów, wyhamować ową tendencję będzie trudno, póki co.

Jedynym w miarę skutecznym hamulcowym mógłby być „elektorat" głosujący przy kasach księgarń, a ten—jako się rzekło— składa się głównie z kobiet. Tych samych kobiet, które dmuchają oglądalność wszelkiego badziewia TV, windują sprzedaż plotkarskich mediów i niesprawiedliwymi (często zwyczajnie złośliwymi)werdyktami odbierają laury najlepszym tancerkom („Taniec z gwiazdami") czy wokalistkom amatorkom. Rzadkie są dezawuujące triumfującą „literaturę kobiecą" głosy podobne do wypowiedzi JadwigiKaczyńskiej (matki zamordowanego prezydenta): „—Przed snem lubię czytać rzeczy lekkie, ale nie znoszę szmiry. Nie mogę zrozumieć jak można czytać te panie, których nazwisk nie chcę wymieniać..." („Wprost" 2010). Nazwiska wszakże się wymienia, choćby wówczas, gdy prozaiczki, eseistki, poetki figurują na listach bestsellerów, lub gdy wręczane są im nagrody literackie, lub gdy salonowi klakierzy biją im gromkie brawa w mediach: Joanna Chmielewska, Sylwia Chutnik, Agnieszka Drotkiewicz, Izabela Filipiak, Natasza Goerke, Manuela Gretkowska, Katarzyna Grochola,Małgorzata Kalicińska, Julia Kamińska, Bożena Keff, Marzanna Kielar, Teresa Lubkiewicz–Urbanowicz, Dorota Masłowska, Magdalena Miecznicka, Małgorzata Musierowicz, Małgorzata Rejmer, Hanna Samson, Ewa Siarkiewicz, Izabela Sowa, Monika Szwaja, Olga Tokarczuk, Magdalena Tulli.Wymieniłem w porządku alfabetycznym (dla bezpieczeństwa osobistego) i tylko pierwszą dwudziestkę, a przecież piszących pań mamy dużo więcej— jest ci ich dostatek u nas.

Tłumaczenie popularności „literatury kobiecej" samym „elektoratem" kobiecym, który (w przeciwieństwie do mężczyzn) książki czyta — nie wyczerpuje tematu, vulgo: nie zamyka prób znalezienia odpowiedzi na tyczące wzięcia tej prozy pytanie. Kobiety–analityczki szukają raczej głębszych przyczyn, nieomal filozoficznych, exemplumPatrycja Pustkowiak: „«Kobiety mówią szeptem»—zauważa Izabela Filipiak w jednym z wierszy.Akończy go uwagą: «Kobiety mówią szeptem, a potem śmieją się głośno». Można chyba powiedzieć, że historia literatury—czy w ogóle kultury współczesnej przyznaje jej słowom rację. Nastał, jak się zdaje, czas kobiet. «Czas drapieżnych dam»—jak niedawno wieścił tygodnik «Polityka». Słaba płeć pokazała swoją siłę i powoli spycha twórczych mężczyzn do narożnika (...) Po głośnych kobiecych debiutach lat 90. (weźmy choćby Olgę Tokarczuk czy Manuelę Gretkowską) nadeszła druga fala prozy pisanej przez kobiety. Od dobrych paru lat widać, że właśnie owa literatura osiąga większe sukcesy —artystyczne i komercyjne—niż ta firmowana przez mężczyzn (...) Czy jest to kwestia mody? Czy rzecz w zapotrzebowaniu na społecznie nośne tematy? A może chodzi o rzeczywistą jakość tej prozy? Zdania są podzielone (...) Bliższe prawdy jest chyba stwierdzenie, że kobiety lepiej rozumieją wymogi współczesności — znacznie lepiej od mężczyzn rozumieją jak jest skonstruowany współczesny świat i jego kultura" („Kultura", dodatek do „Dziennika/Gazety Prawnej", 2010).Wtym samym numerze „Kultury" pisarz Jerzy Franczak — konstatując, że „istnieje teraz zapotrzebowanie na prozę kobiecą" — sarka, iż jej większość to „rzeczy przeciętniutkie, pozbawione wartości", tymczasem my „te kiepściutkie powieści młodych autorek traktujemy jako cenne znalezisko", chyba wskutek „feministycznych i genderowych dyskursów".

Jedni traktują jako „cenne znalezisko", a inni jako „sucze gówno" — to zależy od krytyka i od jego smaku literackiego, choć często również od jego salonowości bądź antysalonowości. No i także od płci. Gdy cytowana wyżej Patrycja Pustkowiak recenzowała powieść Sylwii Chutnik „Dzidzia"— użyła mnóstwo pustkosłowiowego bla–bla–bla, żeby niby to chwalić, a nie powiedzieć wprost, iż pisze o kiczu, jednak trzema ostatnimi zdaniami recenzji zabezpieczyła się, dając czytelnikom do zrozumienia, że „Dzidzia" to chała: „Z całą pewnością «Dzidzia» jest jednak książką, do której podchodzi się ostrożnie. Może się podobać, może wywołać niechęć. Trzeba osobiście sprawdzić" („Kultura" 2010). Panowie nie mają takich oporów, gdy chcą sflekować „literaturę kobiecą".Wtym samym kulturowym dodatku „Dziennika" Cezary Polak nie miał litości dla Małgorzaty Kalicińskiej, czempionki rodzimych list bestsellerów: „Znajomy krytyk literacki od miesięcy namawiał mnie, żebym na łamach popastwił się nad Małgorzatą Kalicińską. Autorką «Domu nad rozlewiskiem», która podobno odebrała Katarzynie Grocholi żółtą koszulkę liderkiwpeletonie twórczyń literatury dla gospodyń domowych. Ponoć nie tylko sprzedaje więcej książek, ale pisze jeszcze gorzej. Krótko mówiąc, należy bić w dzwony, bo matki, żony i kochanki bałamucą czas na czytanie powieściowych pasztetów, zamiast doznawać duchowych egzaltacji Pilchem, Tokarczuk i Stasiukiem (...) Przeczytałem, i chociaż nadal nie mam pojęcia na czym polega fenomen aktualnej królowej polskiego fraucymeru, jestem pewien, że alarm był przedwczesny. Bez obaw, od czytania Małgorzaty Kalicińskiej kobiety nie dostaną wodogłowia, a przynajmniej nie bardziej niż od lektury jej poprzedniczek na tronie. Twórczość Kalicińskiej jest konfekcją, książkowym odpowiednikiem disco polo, poszaleje na listach bestsellerów, a potem trafi na śmietnik. Tak jak twórczość Shazzy" (2010).

Kalicińska odpowiada na takie zarzuty, iż ma świadomość, że jej pisarstwo wykazuje braki warsztatowe (wstęp do „Widoku z mojego okna" 2010). Katarzyna Grochola robi to samo, przyznając agresywnie (zaczepno–odpornie): „ — Lubię być grafomanką, i nie chce mi się już niczego poprawiać" („Angora" 2009). Jeszcze ciekawiej zachowała się Izabela Filipiak, stwierdzając, że cała rodzima ofensywa „literatury kobiecej", czyli „fenomen przez jednego z siermiężnych recenzentów nazwany «babskim przełomem»" (Kazimiera Szczuka 2009), „w dużej mierze okazał się zmarnowaną szansą" (cytat z „Polityki Literatury" 2009). Krytyczni recenzenci należący do płci brzydkiej wyrażają to samo zdanie, ino mniej oględnie, bez eufemizmów. Przyświeca im (niby bojowe hasło lub credo) dwuwierszowa frazaMariana Hemara pomieszczona w wierszu „Na pisarkę":

„Tak pisze, jakby znała jakieś nowe Pigułki przeciw zachodzeniu w głowę".

Exemplum: czołowy nasz krytyk literacki, Krzysztof Masłoń. 1 stycznia 2010 opublikował na łamach „Rzeczypospolitej" tekst pod tytułem „Strach będzie czytać",a w nim passus: „Reguła brzmi: każdy ma szansę zostać Kretynem Roku, wydawcy robią więc wszystko, by potencjalnym kandydatom do tego zaszczytnego miana zapewnić niezbędną literaturę pomocniczą (...) Jak w tym kontekście rysują się perspektywy na rok najbliższy i co nas w nim czeka oprócz —oczywiście—kolejnych utworów Małgorzaty Kalicińskiej? Na pewno trafi się jedna lub dwie Grochole, dwie lub trzy Szwaje, obowiązkowa Chmielewska i jakaś Sowa". Nie pomylił się ani ciut: ów prognozowany przezeń „rok najbliższy" (2010), i lata kolejne (2011, 2012) przyniosły zalew damskich bestsellerów, które nieszczęsny recenzent musiał chłostać (fantastycznie się sprzedającą „Makatkę" Grocholi ciężko schlastał w „Uważam Rze": „To, najzwyczajniej, przeraźliwy gniot", 2011), z pełną świadomością, iż rzuca grocholę o ścianę, vulgo: że nic nie wskóra.

Będąc—by tak rzec—pisarkobójcą profesjonalnym, Masłoń nie zostawia też suchej nitki na sławnych cudzoziemskich grafomankach. Królową wampirzych serc, czyli władczynię światowego rynku wydawniczego, Stepheni Meyer, której pierdołami o miłości dziewczęcia i wampira zaczytują się od paru lat dziesiątki milionów nastolatek i dojrzałych kobiet (pobite zostaływszelkie ilościowe rekordy nakładów) — Masłoń wdeptał w grunt wielokrotnie, pisząc między innymi: „Meyer to ulubiona pisarka pokolenia zwanego emo. Taka generacja jest wymysłem tych samych idiotów, którzy doprowadzili do tego, że literatura stała się śmietnikiem przez normalnych ludzi obchodzonym z daleka" („Magazyn Literacki KSIĄŻKI" 2009); „Jej brednie sytuują się na wierzchołkach list bestsellerów. To, że Stepheni Meyer nie potrafi pisać, nie umie skonstruować fabuły ani pohamować wrodzonego gadulstwa — nie ma tu nic do rzeczy" („Rzeczpospolita" 2009). Inne cudzoziemskie grafomanki Krzysztof Masłoń traktuje nie mniej surowo, choćby bardzo poczytną Rhondę Byrne: „Od tylu lat znajdują się frajerzy wierzący, że lektura tych truizmów odmieni ich życie (...) Kup sobie «Sekret», naucz się go na pamięć, i głupiej do imentu" („Magazyn LiterackiKSIĄŻ- KI" 2009). Jednak — z natury rzeczy — to Polki częściej obrywają piórem Masłonia. Literaturę Kalicińskiej zwie on „literacką gumą do żucia" („Angora" 2009) i literaturą kuchenną, zaznaczając kpiarsko, że „nie są to książki kucharskie", ale dodając: „Wksiążkach Małgorzaty Kalicińskiej najczęściej przesuwa się gary z potrawami rodzimej kuchni" („Rzeczpospolita" 2010).

Powie ktoś: łatwo jest obśmiewać rodzimą „literaturę dla kucharek", ale ciut trudniej „literaturę kobiecą" z wyższej półki, czyli prawdziwą żeńską literaturę—dzieła Tokarczuk, Masłowskiej, Gretkowskiej i podobnych. Jednak robi się to równie ostro. Krzysztof Masłoń o „Miłości po polsku" Manueli Gretkowskiej rzekł, iż „rozważania autorki mogą co najwyżej znudzić. I powiem więcej, przyjdzie taki czas, że odbiorcy tego rodzaju literatury zapytają o sens podobnie zapisywanych kartek" („Magazyn Literacki KSIĄŻKI" 2010). Noszona przez Salon na rękach twórczość Doroty Masłowskiej też się spotyka z bardzo surową krytyką—Michał Ogrodziński rozjechał ją wprost („Czym się ludzie zachwycają?") na łamach „Angory" (2009). Olgę Tokarczuk, inną pupilkę priwiślańskiego Salonu, Zbigniew Bidakowski zdiagnozował w„Rzeczypospolitej" (2007) dużym tekstem analitycznym jako ewidentną grafomankę. Itd., itp. — piszące baby mają sympatię nabywców, ale nie mają szczęścia u pozasalonowych recenzentów.

Kończąc ten rozdział, warto jeszcze zauważyć, iż literatura kobieca nie zawsze bywa pisana przez kobietę. Dowodem jest chociażby twórczość szwedzkiego lewaka (trockisty–feministy) Stiega Larssona. Jego trylogia „Millenium" („Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet", „Dziewczyna, która igrała z ogniem", „Zamek z piasku, który runął") robiła na całym świecie furorę w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku, a krytycy i literaturoznawcy nie mieli cienia wątpliwości, że wyłącznym kluczem do tego megasukcesu jest postać współbohaterki, feministki o zepsutej duszy i hakerskim talencie, Lisbeth Salander. Ta biseksualna autystka twardo (czasami nawet okrutnie) rozprawia się z mężczyznami, a czytelniczki to uwielbiają. Pisarz Pär Ström: „Salander, którą nienawiść do mężczyzn motywuje rażąco jednostronnie, stała się ikoną ruchu feministycznego" (portal Newsmill 2009). Dziennikarz Jean–Paul Pouron zapewnił Annę Nowacką– Isaksson: „ — Gdyby nie Lisbeth, trylogia «Millenium» z pewnością nie odniosłaby takiego sukcesu" („Rzeczpospolita" 2010).

Gdyby nie klimat feminizmu — wiele pisarek nie odniosłoby sukcesu. Także polskie „młode literatki", które gorąco lansuje lewacki Salon. Ich krytycy twierdzą, że te gwiazdki nie nauczą się już pisać, i że za dwie lub trzy dekady będzie o nich można mówić to samo, co znana australijska feministka Germaine Greer parsknęła o jeszcze bardziej znanej wokalistce Madonnie w 2009 roku: „ — Ponieważ nie umiała śpiewać ani tańczyć jako dwudziestopięciolatka, nikt nie będzie się jej czepiał, że po pięćdziesiątce również nie umie tego".

Praca Waldemara Łysiaka, poświęcona współczesnej (od 1946) i dzisiejszej (III PR) literaturze polskiej. Tytuł na okładce brzmi: „KARAWANa LITERATURY", zaś na karcie tytułowej: „KARAWAN@ LITERATURY", Łysiak bowiem zwie obecne pisarstwo rodzime „literaturą laptopową". Wydawca reklamuje książkę internetem jako „granat wrzucony w środowisko". Autor zgodził się na wcześniejszy przedruk u nas jedynie tych rozdziałów, które uważa za mniej ciekawe, tłumacząc, że te najostrzejsze (o skandalach wewnątrzśrodowiskowych i awanturach wokół świeżych literackich produktów III RP) chce zachować dla nabywców książki. Dziś drukujemy jej 17. rozdział, noszący w książce tytuł: „Literatura kobieca".

Red.

Vidiadhar Surajprasat Naipaul (brytyjski pisarz pochodzenia hinduskiego, noblista) chwalił się: „Starczy, że przeczytam jeden lub dwa akapity, i już wiem czy książkę pisała kobieta" (2011). Znaczy: można rozróżnić.Ale ta umiejętność nie jest dana każdemu...

Od wieków panował fałszywy (absolutnie mizoginiczny) pogląd, że kobiety nie lubią literatury i w ogóle książek. Przykładem są choćby kontrfeministyczne fragmenty „Philobiblonu" („Traktat o miłości do ksiąg"), dzieła średniowiecznego biskupa Richarda de Angerville (de Bury). Angol ten zwał niewiasty „dwunożnymi zwierzętami żądzy cielesnej" (1344) i kazał książkom tak się o nich wyrażać: „Gdy tylko to zwierzę szkodliwe i nieustępliwe odkryje miejsce gdzie jesteśmy wtulone pod strażą pajęczyny—wyrywa nas stamtąd, zasypując gradem obelżywych przezwisk. Dowodzi, że najniepotrzebniej zabieramy aż tyle miejsca w mieszkaniu, że niezdolne jesteśmy do wprowadzenia pewnych oszczędności w gospodarstwie, i przemyśliwa tylko nad tym jakby tu nas wymienić na piękne materie i futra"*. Jeszcze w roku 1928 Lela Pawlikowska ukazała akwarelą (patrz niżej) damę, która ku przerażeniu mnichów ciska książką o ziemię. Niecały rok później (1929) księgoznawca Stefan Demby wygłosił na bankiecie bibliofilskim rymowany toast, zawierający też zwrotkę pełną antykobiecego jadu:

Pozostało 94% artykułu
Literatura
"To dla Pani ta cisza" Mario Vargasa Llosy. "Myślę, że powieść jest już skończona"
Literatura
Zbigniew Herbert - poeta-podróżnik na immersyjnej urodzinowej wystawie
Literatura
Nagroda Conrada dla Marii Halber
Literatura
Książka napisana bez oka. Salman Rushdie po zamachu
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Literatura
Leszek Szaruga nie żyje. Walczył o godność