Sprawna, mądra reżyseria powinna być czymś oczywistym, ale dzisiaj inscenizatorzy operowi kierują wysiłki ku wymyślaniu pomysłów niemających wiele wspólnego z utworem. I które nie chcą składać się w spójną całość.
U Marka Weissa wszystko ma zaś uzasadnienie, choć on także daleko odszedł od szczegółów przedstawionych przez Paderewskiego w „Manru". Zamiast święta na podhalańskiej wsi oglądamy współczesny dom weselny. Dzieci w krakowskich strojach siedzące na proscenium wydają się pustym ozdobnikiem, ale odegrają swą rolę, gdy pojawi się para młoda z orszakiem. A tancerze szybko porzucą w pewnym momencie ludowe sukmany, by coraz bardziej ekspresyjny taniec (choreografia Izadora Weiss) zamienić w samosąd nad wyklętą przez wieś Ulanę.
Kłująca w oczy kiczowatym bogactwem weselna scena pokazuje społeczność sytą i okrutną dla każdego, kto nie żyje według powszechnie przyjętych norm. Nikt nie zaakceptuje tu kogoś obcego jak Manru. Od uczuć, od empatii i umiejętności wybaczania ważniejsza jest chęć bogacenia się.
Taka jest też Jadwiga (świetna rola Anny Lubańskiej), która przeklina córkę Ulanę za związek z Manru. On wędrował po świecie na motorze, ale zakochał się i został we wsi. Czy na zawsze, skoro dotąd nie uznawał sztywnych reguł?
Powstał spektakl współczesny, ale mimo pewnych odstępstw wierny oryginałowi, bo w innych realiach pokazuje to, co chciał Paderewski – konflikt dwóch społeczności. Marek Weiss wie przy tym, jak intymny charakter tej opery połączyć – ku zadowoleniu publiczności – z elementami dużego widowiska.