Ale przecież zawsze jest w człowieku nostalgia.
Pana dzieci lubią Polskę?
Kochają! Bo my sobie tę Polskę idealizujemy. Dzieciom pokazujemy wszystko, co najlepsze. Filmy, muzykę. W szkole córka i syn z dumą mówią o swoim pochodzeniu. Wie pani, jak się jest z daleka od Polski, to się jest nawet bliżej niej.
Co z oddalenia jest najważniejsze?
Kultura, historia. Ale złe cechy też wtedy widać wyraźniej. Kłótnie narodowe, degrengoladę. Marnowanie najlepszych okazji. Amerykanie mają naturę zwycięzców, dla nich wszystko jest możliwe. Jak polska drużyna wychodzi na boisko zagrać z Brazylią, to mówi: „Przegrana 3:0 nie byłaby kompromitacją", Amerykanie myślą: „Wygramy". Wierzą, że jutro, w jeden dzień, może się odmienić całe ich życie.
Młode pokolenie Polaków też tak myśli. Dzisiaj dziewczyny jadą do Kalifornii, zapisują się do szkół aktorskich i marzą o karierach w Hollywood.
Ja, wyjeżdżając, ryzykowałem całe życie, nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś zobaczę rodziców. Dzisiaj jest normalnie: można kręcić się tam i z powrotem. Choć z tymi opowieściami o karierach byłbym ostrożny. Prasa lubi napędzać się sukcesami, ale proponuję pojechać do Ameryki i tam się im przyjrzeć. Jak czytam polskie portale internetowe, to przecieram oczy ze zdumienia.
Myśli pan czasem: „A gdybym nie wyjechał"?
Nie chcę gdybać. Raczej zadaję sobie pytanie: czy drugi raz zrobiłbym to samo? I też nie wiem, co odpowiedzieć. Na szczęście tak to jest wymyślone, że żyje się tylko raz.
W jakim języku pan klnie?
Po angielsku. W tym języku fajnie się śpiewa i fajnie się klnie.
A w jakim języku pan śni?
Po polsku.
Mógłby pan wrócić do Polski na stałe?
To niełatwa decyzja. Odkąd założyłem w Stanach rodzinę, Ameryka nie jest już dla mnie hotelem California. Pracuję tam nad kilkoma projektami własnych filmów, dostaję propozycje aktorskie. Rozmawiałem niedawno z aktorem, który wrócił do Warszawy po długim pobycie za granicą. Powiedział, że pierwsze pięć lat to była masakra. Ale jednak ludzie wracają. Skolimowski, Rybczyński, Bugajski, Janczar, Pieczyński, Zieliński. I Małgosia Zajączkowska. Więc kto wie? Może pewnego dnia? Choć wiem, że to byłaby kolejna pionowa ściana, jaką musiałbym w życiu zdobyć.
Mówił pan, że na niebezpieczne skały w pewnym wieku już się nie wchodzi.
Wchodzi się, tylko trzeba znaleźć odpowiednią drogę.
Ćma, 20.35 | Kino Polska | NIEDZIELA
Marek Probosz
Ma dobry czas. Wystąpił ostatnio w serialu ABC „Damage Control" i w „Day Job" Jaya Coksa, czeka na decyzję w sprawie zagrania jednej z głównych ról w nowym filmie Janusza Kamińskiego. W Europie zaczyna zdjęcia do czeskiego „Filmu polskiego" Marka Nelbrata, w którym gra siebie. W „Układzie zamkniętym" Ryszarda Bugajskiego jest szefem TVP, a w „Że życie ma sens 2" Grzegorza Lipca – amerykańskim mentorem. Uczy aktorstwa na UCLA i w prestiżowym Edgemar Art Center, Acting Studio w Santa Monica. Przygotowuje też trzy własne projekty filmowe. Urodził się w 1959 r. w Żorach. W 1983 r. skończył Wydział Aktorski PWSFTiT w Łodzi. Dostał angaż w warszawskim Teatrze Polskim, grał w filmach, m.in. „Zmorach" Marczewskiego, „Szansie" Falka, „Ćmie" Zygadły, „Niech cię odleci mara" Barańskiego, „Kocham kino" Łazarkiewicza. Od końca lat 80. mieszka w Los Angeles. Skończył tam reżyserię w American Film Institute (1993), w 2004 r. napisał, wyreżyserował i wyprodukował film „Y. M. I." o samobójstwach wśród nastolatków. W ostatnich latach coraz częściej wraca do Polski. Zagrał m.in. w „Janosiku. Prawdziwej historii" Holland i Adamik, „Śmierci rotmistrza Pileckiego" Bugajskiego, „Rewersie" Lankosza. Przypomniał też o sobie widowni w serialu „M jak miłość". W ostatnim roku wystąpił w „Bokserze" Tomasza Blachnickiego. Promuje swoją książkę „Zadzwoń, jak cię zabiją".