O ile bohater grany przez angielskiego aktora bije rekordy gburowatości, on sam, zapraszając do wysłuchania debiutanckiej płyty, ujmuje autoironią brytyjskiego dżentelmena.
W słowie wstępnym uprzedza wielbicieli bluesa, że w przeciwieństwie do twórców gatunku, nie urodził się w Alabamie w latach 90. XIX wieku. Jego życie pozbawione jest tajemniczych wydarzeń – jak choćby spotkania z diabłem – które sprawiłyby, że jak Robert Johnson stałby się w jednej chwili geniuszem, płacąc, jak to bywa w podobnych historiach, utratą duszy za krótkie, ale błyskotliwe życie.
– Złamałem też kardynalną zasadę podziału ról, zgodnie z którą aktor powinien zajmować się aktorstwem, a muzyk muzyką – wyznaje pełny skruchy. – Bo przecież nie kupujemy ryb od dentysty, a hydraulika nie prosimy o porady finansowe. Czemu więc słuchać kolejnego śpiewającego aktora? Nie znam odpowiedzi!
Pierwsze zetknięcie z muzyką zawdzięcza lekcjom pianina, które rozpoczął w wieku 6 lat. Nie potrwały długo, ponieważ nie wprawiły go w zachwyt francuskie kołysanki ani polskie - jego zdaniem – komiczne motywy taneczne.