Teraz już nie. Wiem, że reżyserzy bardzo przyzwyczajeni są do swoich wizji i nie ma co z nimi dyskutować. Myślę sobie: nie wbijesz im do głowy rozumu, a przy okazji niepotrzebnie popsujesz sobie relacje. Obejrzawszy spektakl wsiadam więc do samolotu, wracam do Jekaterinburga i patrzę, czy wpłynęły tantiemy, które pomagają mi utrzymać teatr.
Pana prywatny teatr w Jekaterinburgu cieszy się renomą i a pan uznaniem wśród ludzi. Czy zabiegają o pana poparcie politycy?
Każdy człowiek ma jakieś poglądy polityczne, ale w przypadku artystów najlepiej, by zachowali je oni dla siebie. To teoria. A praktyka? Cztery lata temu władza okręgu swierdłowskiego postanowiła przekazać mi stare kino na siedzibę teatru. Na remont, przebudowę i modernizację wydano 90 milionów rubli. Od 20 kwietnia pracujemy w nowym budynku. Otrzymawszy taki podarunek nie mogę powiedzieć: „dobrze, że daliście, a teraz idźcie w cholerę". Zatrudniam 70 osób i czuję się za nich odpowiedzialny. Mam świadomość, że muszę lawirować, między różnymi opcjami i decyzjami. Ludzie naszego zawodu handlują swoją wrażliwością, emocjami, uczuciami. Taki już los wędrownych komediantów. Nie twierdzę więc, że jestem czysty, ale też nie uważam się za ostatnią szmatę.
Reżyseruje pan w Gdańsku w Warszawie w okresie szczególnie napiętych stosunków między Polską a Rosją. Podobno w Teatrze Wybrzeże przystępując do prób „Statku szaleńcow" powiedział pan aktorom: „jeśli będziecie mnie pytać o politykę — wyjeżdżam".
Artyści powinni być wysłannikami pokoju. Politycy mają swoje interesy, swoją mafie, my jesteśmy poza tym. Artyści Polski i Rosji wielokrotnie pokonywali wszelkie podziały polityczne. Działali ponad nimi. Kiedy czytaliście Dostojewskiego, czy Bułhakowa nie myśleliście przecież o polityce Breżniewa. Dlatego cieszę się, że ani w Teatrze Wybrzeże, ani teraz w warszawskim Studio nikt mnie nie pytał o samolot polskiego prezydenta, o politykę Putina, o mgłę w Smoleńsku.