Moretti to intelektualista, autor „Dziennika intymnego", „Kajmana" o Silvio Berlusconim, „Habemus papam – mamy papieża", a dla mnie przede wszystkim nagrodzonego Złotą Palmą, poruszającego „Pokoju syna" o próbie powrotu do życia po śmierci dziecka. Tym razem zaprezentował coś w rodzaju filmowej opery mydlanej. W „Trzech piętrach" zekranizował bestsellerową powieść Izraelczyka Eskhola Nevo, przenosząc akcję z Tel Awiwu do Rzymu.
W trzypiętrowej kamienicy mieszkają cztery rodziny. Młodzi ludzie z małą córką. Stare małżeństwo, które czasem im pomaga, zajmując się dziewczynką. Jest i młoda kobieta (Alice Rohrwacher), sama wychowująca dzieci, podczas gdy jej mąż nieustannie wyjeżdża.
Sam Moretti gra sędziego, który z żoną, również sędzią, nie może znaleźć kontaktu z synem. Chłopak w spowodowanym po pijanemu wypadku samochodowym zabił kobietę i zerwał z rodzicami, którzy – jego zdaniem – powinni byli obronić go przed więzieniem.
Losy tych ludzi przeplatają się, a Moretti obserwuje ich przez dziesięć lat. Pomysł ciekawy, ale efekt wydaje się przekombinowany. Reżyser, który pięknie zawsze obserwował codzienność, tym razem naszpikował dwugodzinny film tragediami i traumami, którymi dałoby się obdzielić całą ulicę, a nie jeden dom.
Co więcej, Moretti mało czasami dba tu o prawdę psychologiczną, buduje sytuacje nachalne i mało wyrafinowane. A przecież kiedyś potrafił opowiedzieć o rozpaczy po stracie bliskiej osoby, Z „Pokoju syna" w pamięci pozostał ojciec stojący przed szafą, gdzie równo wiszą swetry zmarłego syna i czerwona bluza, którą lubił najbardziej. W „Trzech piętrach" znalazły się echa tej wrażliwości. Niestety, utonęły w mydlanym sosie.