Andrea Arnold o filmie Wichrowe Wzgórza

Reżyserka Adrea Arnold o nowej ekranizacji słynnej powieści Emily Bronte „Wichrowe wzgórza” opowiada Barbarze Hollender

Aktualizacja: 19.04.2012 11:34 Publikacja: 19.04.2012 11:12

„Wichrowe wzgórza”

„Wichrowe wzgórza”

Foto: Gutek Film

Rz: Dlaczego autorka realistycznych, współczesnych filmów sięga po XIX-wieczną powieść?

Adrea Arnold:

Wszyscy mnie o to pytają i nie wiem, co odpowiadać. Sama się zastanawiam. Zawierzyłam instynktowi. Dostałam e-mail od mojego agenta: Czy interesuje cię wyreżyserowanie „Wichrowych wzgórz"? W jednej chwili odpisałam: „Tak! Tak! Tak!".

Zobacz fotosy z filmu

Kiedyś zapewniała pani, że nie interesują panią adaptacje, bo kino zasługuje na świeże, oryginalne scenariusze.

Nadal tak uważam. Literatura i film rządzą się odmiennymi prawami, inaczej działają na emocje widza. Jednak w tym przypadku złamałam się. Moi przyjaciele tę chęć dłubania w powieści Bronte mieli mi wręcz za złe. Na swoją obronę mam to, że „Wichrowe wzgórza" zawsze wydawały mi się fascynujące.

Kiedy je pani przeczytała po raz pierwszy?

Jako dziecko obejrzałam film Wylera z 1939 roku z Laurence'em Olivierem i Merle Oberon. Powieść wzięłam do ręki, mając 20 lat. Zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Była mocna, pełna mrocznej prawdy o życiu, uczuciach, namiętnościach. Daleka od przechowywanego przeze mnie w pamięci romansu Wylera. Może dlatego chciałam się z nią zmierzyć. Kiedy po latach wróciłam do książki, znalazłam w niej to, co mnie najbardziej interesuje: obsesję, ból istnienia, niesprawiedliwość, sadomasochizm. Wiedziałam, że posługując się tekstem Emily Bronte, mogę opowiedzieć o moim świecie. Wyruszyłam w tę podróż. Okazała się bardzo trudna.

Dlaczego?

Dostałam scenariusz, który mi nie odpowiadał, i spędziłam sześć miesięcy nad poprawianiem, a właściwie pisaniem od nowa. W czasie zdjęć było jeszcze ciężej. To było wycieńczające doświadczenie, nawet pod względem fizycznym. Kręciliśmy na wrzosowiskach Yorkshire. Nie mogliśmy dojechać na plan samochodami, bo koła boksowały się w błocie. Nosiliśmy sprzęt na plecach, brnąc po kostki w bagnie. Ale warto było. Plener jest integralną częścią filmu.

W pani ekranizacji Heathcliff jest czarnoskóry. Nie posunęła się pani zbyt daleko?

Przyjęło się, że to przygarnięty przez rodzinę Earnshawów romski przybłęda. Ale w książce jest wiele wskazówek świadczących o tym, że Heathcliff jest ciemnoskóry. Ellen mówi do niego: „Kto wie, może twoim ojcem był cesarz chiński, a matką – hinduska królowa". Ten chłopak jest inny, także dlatego jest tak źle traktowany. Emily Bronte sama miała poczucie wyizolowania i myślę, że przelała je na Heathcliffa.

W poprzednich ekranizacjach „Wichrowych wzgórz" występowały gwiazdy: Laurence Olivier, Ralph Finnes, Juliette Binoche. Pani, swoim zwyczajem, zdecydowała się głównie na naturszczyków. To nie było zbyt duże ryzyko?

Może i tak. W pewnym momencie przestraszyłam się, ale fascynują mnie ludzie o nieznanych twarzach. Prawdziwi. Simone Jackson, która gra Ellen, znalazłam na ulicy Leeds, podobnie jak Hindleya – Lee Shawa. James Howson, czyli mój Heathcliff, przyszedł sam, bo usłyszał w urzędzie zatrudnienia, że są jakieś zdjęcia próbne do filmu. Dzieciaki wyłuskałam ze szkół, wcale nie z agencji aktorskich. Praca z amatorami nad tak poważnymi rolami była wyzwaniem, ale daliśmy radę, a sposób, w jaki porusza się James, jest niepowtarzalny.

Także w obrazie postawiła pani na całkowity realizm.

Dlatego to jest mój film. Rozpisywałam go scena po scenie. Unikałam słów. Stawiałam na weryzm pejzażu i ludzi. Dziewczynom nie pozwoliłam golić nóg, bo nie robiły tego kobiety dwa wieku temu. Chłopaki miały brudne włosy, wszędzie kręciły się zwierzęta. Realizm jest dla mnie ważny. On łączy „Wichrowe wzgórza" z moimi wcześniejszymi filmami.

Po „Red Road" i „Fish Tank" krytycy ogłosili panią następczynią Kena Loacha i Mike'a Leigh.

Kiedy pojawia się nowy reżyser, recenzenci zawsze go z kimś porównują. Cenię tych twórców, są dla mnie inspiracją. Dzięki nim uwierzyłam, że w kinie można być sobą, że nie sprzedaż i dane frekwencyjne są najważniejsze. Ale jestem inna niż oni. Choćby dlatego, że jestem kobietą. I matką.

Prawdę codziennego życia na ekranie pokazuje pani podobnie. I podmiejskie dzielnice również.

Pochodzę z blokowiska. Uczyłam się kiedyś tańca i byłam równie zbuntowana jak bohaterka „Fish Tank". A poza tym lubię obserwować otoczenie. Stale noszę przy sobie notes, w którym zapisuję rozmowy podsłuchane w autobusie czy podpatrzone sytuacje.

A co dalej? Przeniosła pani na ekran tylko pierwszą część książki Bronte. Będą „Wichrowe wzgórza 2"?

Boże! Gdybym zaadaptowała całą powieść, film musiałby trwać siedem godzin. Czego żałuję? Chyba tylko zakończenia. Myślę, że Heathcliff może osiągnąć spokój, gdy zostaje pochowany obok Cathy. Ale proszę nie wyciągać z tego wniosku, że zrobię „Wichrowe wzgórza 2". Nie ma mowy. Wracam do współczesności.

—rozmawiała Barbara Hollender

Andrea Arnold, reżyserka, scenarzystka

Jest dziś jedną z najważniejszych indywidualności brytyjskiego kina. Urodziła się w 1961 r. Pracowała jako tancerka, aktorka, prezenterka telewizyjna. Potem studiowała reżyserię w American Film Institute w Los Angeles i scenariopisarstwo w Kent. Za krótki film „Wasp" o matce, która samotnie wychowując czwórkę małych dzieci, próbuje umówić się na randkę z mężczyzną, dostała w 2005 r. Oscara. Jej dwa pierwsze fabularne obrazy „Red Road"(2007) i „Fish Tank" (2009) zyskały znakomite recenzje krytyków. Oba zdobyły też nagrody jury na festiwalu w Cannes i brytyjskie BAFTY. „Wichrowe wzgórza" miały premierę na ubiegłorocznym festiwalu filmowym w Wenecji, zdobywając tam wyróżnienie za zdjęcia.

Nienawiść silniejsza od miłości

„Wichrowe wzgórza" filmowcy przenosili na ekran wielokrotnie. Zwykle powstawał melodramat o zakazanej miłości panienki i wychowanego we dworze przybłędy. Arnold zaskakuje widzów, ucieka od romansu, robi film o obsesji, egoizmie, dominacji. Pokazuje gwałt, brud, lejącą się krew, seks. Obserwuje najniższe ludzkie instynkty.

Jej film wpisuje się w ten sam nurt uwspółcześnionych adaptacji co „Faust" Sokurowa czy „Jane Eyre" Fukunagi. W znalezionego na ulicy Leeds i przygarniętego na farmę Heathcliffa, którego kiedyś grali Laurence Olivier czy Ralph Fiennes, wciela się czarnoskóry James Howson. Dzięki temu „Wichrowe wzgórza" nabierają nowych znaczeń.

Arnold przedstawia toczący się w Yorkshire dramat głównie poprzez obrazy. Znaczącą rolę odgrywają pejzaże, zwierzęta, zbliżenia roślin czy owadów. Słów pada niewiele, a te, które słyszymy, bywają współcześnie brutalne. „To nie mój brat, to czarnuch" – mówi Hindley o Heathcliffie. „Pierd... was wszystkich" – krzyczy Heathcliff, a kobiety z dworu nazywa „głupimi k... ".

Tak okrutne „Wichrowe wzgórza" mogła zrobić tylko Andrea Arnold – reżyserka, która w swoich filmach zawsze opowiada o brutalności relacji międzyludzkich, przygląda się wynaturzeniom ludzkiej natury, ale również obcości i samotności człowieka.

—Barbara Hollender

Rz: Dlaczego autorka realistycznych, współczesnych filmów sięga po XIX-wieczną powieść?

Adrea Arnold:

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Kultura
Afera STOART: czy Ministerstwo Kultury zablokowało skierowanie sprawy do CBA?
Kultura
Cannes 2025. W izraelskim bombardowaniu zginęła bohaterka filmu o Gazie
Kultura
„Drogi do Jerozolimy”. Wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie
Kultura
Polska kultura na EXPO 2025 w Osace
Kultura
Ile czytamy i jak to robimy? Młodzi więcej, ale wciąż chętnie na papierze