Niespełna 24 lata temu nastąpił oficjalny kres socjalistycznej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, w której najwięcej do powiedzenia miała partia, urzędnicy i polityczny wymiar sprawiedliwości. Wydawało się, że 4 czerwca 1989 Polacy wywalczyli wolność i rozpoczęli drogę transformacji, której kresem miało być nowoczesne państwo prawa. Wydawało się, że dużą część tej drogi już przebyliśmy. Że mamy apolityczne, niezawisłe, niezależne i obiektywne sądownictwo. Że Polska jest krajem dla narodu, a nie naród przedmiotem w posiadaniu szeroko rozumianego państwa. Prawda okazała się jednak inna.
W 2004 roku Karol (nie chce podawać nazwiska, imię zmienione – red.) ma małe dziecko i jest właścicielem dobrze prosperującej firmy średniej wielkości. Uczciwie zatrudniał kilkunastu pracowników, odprowadzał składki i płacił podatki. Wydawało mu się, że prowadzi ułożone, stabilne życie i chyb tylko jakieś wielkie nieszczęście mogłoby je zniszczyć. Okazuje się, że wystarczy jeden człowiek i jego wątpliwej wiarygodności zeznania.
Jeden z byłych pracowników Karola, a prywatnie brat jego byłej dziewczyny, zostaje przyłapany na kradzieży złomu. W trakcie zeznań, chcąc uniknąć odpowiedzialności, oskarża swojego byłego szefa. Twierdzi, że był molestowany i zmuszany do stosunków płciowych przez Karola i właśnie to, a nie jego moralne zdeprawowanie jest przyczyną popełnianych przez niego przestępstw. Wymiar sprawiedliwości słysząc te zeznania natychmiast uruchomił swoją miażdżącą machinę. Bez znaczenia okazały się doniesienia znajomych oskarżonego o kradzież, którzy opowiadali o tym, jak ten chwali się, że nie tylko uniknie odpowiedzialności, ale jeszcze zemści się na byłym pracodawcy. Błędem Karola było posłuchanie się wynajętego i sowicie opłaconego adwokata, który nakazał mu odmawiać zeznań. W efekcie, przedsiębiorca został skazany na karę dwóch lat więzienia w zawieszeniu na lat pięć. Mimo odwołań i kasacji wyrok został utrzymany i stał się prawomocny. Wystarczyło jedno pomówienie. Karol zapowiedział już, że przenosi firmę za granicę. Z Polską nie chce mieć już nic wspólnego.
Marcina Kołodziejczyka i jego firmy nie zniszczył jeden człowiek. On pomówiony nie został. By w stan upadłości doprowadzić prężnie działającą spółkę w turystyce wystarczył kryzys w branży i przede wszystkim urząd skarbowy. Urząd, który mówi jedno, robi drugie, a karze jak chce i kiedy chce. Oddajmy głos zainteresowanemu.
- Sprawa „Big Blue" to lata 2002-2003, z tym smutnym końcem w 2003 roku. W 2001 roku mieliśmy kontrolę Urzędu Kontroli Skarbowej, która nie stwierdza nieprawidłowości, legalizując wszystkie działania i podejmowane rozwiązania podatkowe w spółce. To nie była jedyna kontrola. Kontrolowane były lata 1998, 1999, 2000. Mieliśmy interpretacje podatkowe Instytutu Studiów Podatkowych, „Delloite", dra Woźniaka – opowiada Kołodziejczyk. Mimo to, w 2002 roku, kiedy obroty „Big Blue" przekroczyły 100 milionów złotych, fiskus wstecznie naliczył firmie dodatkowe zobowiązania skarbowe na kwotę 8,5 milionów złotych. dwa miliony z tej kwoty udało mu się zabrać podczas sezonu 2003. - Tych dwóch milionów zabrakło nam do szczęśliwego zakończenia sezonu, a trzeba powiedzieć, że to był rok największego spadku w dziejach europejskiej turystyki – żali się były przedsiębiorca. Spółka „Big Blue" upadła, pracownicy stracili pracę, a fiskus, na utraconych przyszłych podatkach stracił miliony.