Okres oczekiwania na osiedlenie repatrianta w Polsce może wynosić nawet 16 lat – ustaliła Najwyższa Izba Kontroli. Wynika to z liczby osób, które otrzymały promesy wydania stosownej wizy, ale nie mogą przyjechać na stałe do kraju, bo nie mają mieszkania i źródła utrzymania. NIK uważa, że mierne efekty repatriacji – w ostatnich latach w jej ramach przyjeżdża nad Wisłę zaledwie ok. 200 osób rocznie – wynikają m.in. z braku skutecznych rozwiązań prawnych.
Droga przez dokumenty
Ustawa o repatriacji z 9 listopada 2000 r. zawęża takie przesiedlenia do osób polskiego pochodzenia mieszkających w miejscach zesłań i deportacji, czyli w azjatyckiej części byłego ZSRR. Nie dotyczy to Ukrainy, Białorusi czy Litwy, w których żyją duże skupiska Polaków. Nie możemy sprowadzić w tym trybie np. polskich rodzin z Donbasu.
Żeby zostać repatriantem, trzeba mieć co najmniej jednego z rodziców lub dziadków albo oboje pradziadków narodowości polskiej i wykazać związek z polskością. Istnieje również uproszczona ścieżka wprowadzona ustawą z 2013 r. o cudzoziemcach. Osoby polskiego pochodzenia lub posiadacze Karty Polaka mogą uzyskać bezpośrednio od wojewody zezwolenie na stały pobyt. Mają wtedy prawo do pracy, pomocy społecznej i nauki. Ale już nie do innych świadczeń, także finansowych, które przysługują repatriantom oraz gminom, które ich zaprosiły.
Takimi świadczeniami są: częściowy zwrot kosztów podróży, zasiłek na zagospodarowanie i bieżące utrzymanie, zasiłek szkolny, pomoc z budżetu państwa na remont mieszkania oraz na kursy języka polskiego. Pracodawca, który zatrudni repatrianta na pełnym etacie, może otrzymać od gminy zwrot kosztów szkolenia i zatrudnienia przez dwa lata.
Na repatriację budżet państwa wydał w ubiegłym roku 9 mln zł (we wcześniejszych latach mniej). W obecnym systemie prawnym koszty przerzucono na samorządy.