Rzeczpospolita: Dobre czasy, w których Telewizja Polska miała prawa do pokazywania na swoich antenach wszystkich wielkich międzynarodowych imprez sportowych i nie musiała się o to martwić, chyba już minęły.
Włodzimierz Szaranowicz: Obawiam się, że bezpowrotnie. Nie tylko dlatego, że w Polsce działa już kilka stacji telewizyjnych, w sposób naturalny konkurujących ze sobą, ale też dlatego, że zmieniły się zasady sprzedaży praw. Mniej więcej do końca XX wieku sprawa była prosta. Prawa do pokazywania igrzysk olimpijskich przez nadawców publicznych od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego nabywało EBU, czyli Europejska Unia Nadawców. Polska jako członek tego stowarzyszenia płaciła składki, dzięki czemu była traktowana jak każda inna telewizja publiczna w innym kraju.
Dopóki rynku nie popsuła piłka nożna.
Tak bym tego nie określił, ale rzeczywiście, kiedy w roku 1992 powstała Liga Mistrzów i UEFA zorientowała się, że to może być żyła złota, szybko powstała agencja, sprzedająca prawa w jej imieniu. Na taki sam pomysł wpadła FIFA. MKOl nie chciał być w tyle i też powierzył handel prawami do igrzysk olimpijskich agencji. MKOl może liczyć na środki od grupy dziesięciu najpotężniejszych firm świata, tworzących tzw. Złotą Ligę. Dwanaście innych firm, których nazwy również są powszechnie znane, to sponsorzy strategiczni. Jednak MKOl uznał, że drugą nogę można zbudować na przychodach ze sprzedaży licencji. Kiedy w jego imieniu zaczął to robić pośrednik, cena automatycznie wzrosła. Odczuli to wszyscy publiczni nadawcy na świecie, bo rozmowy z taką instytucją jak EBU zastąpiły dwustronne negocjacje z pośrednikiem. Tak się dzieje od początku XXI wieku.
To ile teraz będzie musiała zapłacić Telewizja Polska za prawa do pokazywania igrzysk w Pjongczangu i w Tokio?