- Pracowałem nad nią trzy lata. Napisałem 1,2 miliona znaków. Rozmawiam z dwoma wydawnictwami, a książka, która nie ma jeszcze tytułu, będzie na rynku za kilka miesięcy – mówi „Rz” Roman Graczyk. W redakcji „Tygodnika” spędził osiem lat, a nadal publikuje na jego łamach teksty i czuje się z gazetą związany. Pracuje dziś w krakowskim Instytucie Pamięci Narodowej.
- Po tym, jak opublikowałem w 2007 roku książkę „Tropem SB. Jak czytać akta”, ksiądz Adam Boniecki, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” i kilka innych osób namawiało mnie, by przeczytać materiały dotyczące tego środowiska zgromadzone w archiwum IPN - mówi Graczyk. I dodaje, że obawiał się tego, co odkryje.
– Sądziłem, że mogę dokopać się do rzeczy nieprzyjemnych – mówi. Ale książka, w której ujawnia nazwiska około dziesięciu współpracowników SB, w tym czterech osób niegdyś „wysoko postawionych w środowisku Tygodnika” – jak to określa, których uznaje za współpracowników Służby Bezpieczeństwa – nie powstała wyłącznie na podstawie akt bezpieki. – Nagrałem m.in. wielogodzinne rozmowy z żyjącymi jeszcze ludźmi uwikłanymi w tę współpracę. Niestety, w kilku przypadkach nie zostały autoryzowane – mówi autor.
Czy renomowane wydawnictwo „Znak”, które samo jest związane ze środowiskiem „Tygodnika” nie chce wydać książki właśnie ze względu na ujawnienie współpracy kilku ważnych dla niego osób?
- Moim zdaniem, książka nie odpowiada rzeczywistości historycznej PRL, w jakiej pracowali ludzie „Tygodnika” i w jakimś sensie jest wobec tego środowiska niesprawiedliwa – mówi „Rz” prezes „Znaku” Henryk Woźniakowski, sam przez lata z „Tygodnikiem” związany.