Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"
Mało kto w latach 80. uwierzyłby, gdyby usłyszał, że w wolnej i demokratycznej Polsce Wojciech Jaruzelski dokona swojego żywota w luksusie, otoczony uznaniem i szacunkiem. Wprawdzie co jakiś czas uczestniczyć będzie w rytualnych procesach jako nominalnie oskarżony, ale dla wszystkich w kraju – zwłaszcza sędziów i jego samego – oczywiste będzie, że włos mu z głowy nie spadnie, ceremonie prawne są formalnością, a wymiar sprawiedliwości zrobi wszystko, aby nie były zbyt uciążliwe dla podsądnego, któremu chciałby przychylić nieba.
Jaruzelski jeszcze żyje, ale jest w wieku sędziwym, ten etap jego historii uznać trzeba za zakończony, a więc pisać o nim można w czasie przeszłym.
Przez ostatnią dekadę PRL Jaruzelski był z moskiewskiego nadania niekwestionowanym przywódcą rządzącej partii i jej wręcz doskonałym ucieleśnieniem. W mundurze czy bez niego był przede wszystkim partyjnym aparatczykiem, wcielającym wszystkie cechy tego ustroju: uległość w stosunku do Moskwy i pogardę wobec własnego narodu, niecofające się przed niczym karierowiczostwo i oportunizm, które prowadziły również do zbrodni, a więc brak jakichkolwiek zasad, które zastępowały komunistyczne frazesy. Jaruzelski stanowił ucieleśnienie banalnego zła totalitarnego systemu. Nic więc dziwnego, że był postacią gruntownie znienawidzoną przez Polaków, co oddaje głośny wierszyk ludowy, którego stosunkowo łagodny początek pozwoliłem sobie użyć jako motta.
Operacja przywrócenia cnoty moskiewskiemu słudze i przerobienia go na polskiego generała była więc najbardziej karkołomnym przedsięwzięciem, jakiego dokonała propaganda III RP. Była równocześnie chyba najważniejszym elementem relatywizacji zła PRL i rehabilitacji jego twórców oraz nadzorców, którzy jako grupa dawną władzę polityczną wymienili na dominującą pozycję w III RP.