Ambitny plan kolonizacji Czerwonej Planety zakłada wysłanie ochotników z biletem w jedną stronę. Holendrzy rozpoczęli już procedurę naboru i selekcji kandydatów. I pojawiły się problemy.
Jeden z uczestników — Joseph Roche, pracujący w Trinity College Dublin — otwarcie skrytykował organizatorów. W rozmowie z internetowym magazynem „Matter" przyznał, że sukces w procesie selekcji nie zależy od osobowości i umiejętności kandydatów, ale od tego, ile zapłacą. Oczywiście nie wprost — ale dodatkowe punkty przyznawane mają być za wyższe wpisowe (każdy uczestnik musiał przelać niewielką kwotę holenderskiej firmie, aby jego kandydatura została wzięta pod uwagę), a także za zakupy reklamowych gadżetów Mars One.
Według Roche'a, zakwalifikowani do kolejnej tury kandydaci to po prostu te osoby, które zapłaciły najwięcej. Śmiałości Roche'owi dodał zapewne fakt, że on sam właśnie został odrzucony przez organizatorów.
Ale na tym zarzuty się nie kończą. Były kandydat na marsjańskiego pioniera krytykuje „testy" medyczne — to po prostu rozmowa z lekarzem przez Skype'a i wypełnienie ankiety. Nie podoba mu się również proceder dzielenia się z Mars One honorariami za wywiady w mediach. Kandydaci są do udzielania takich wywiadów zachęcani — ale muszą przekazać organizatorom 75 proc. zarobionych w ten sposób pieniędzy — mówi Roche.
Poproszona przez „New Scientista" o wyjaśnienia rzeczniczka Mars One Suzanne Flinkenflögel kategorycznie odrzuca krytykę. Przekonuje, że skreślane w procesie kwalifikacyjnym były również osoby, które wpłaciły dużo. Niektóre z tych, które uiściły jedynie podstawową opłatę — wpisowe — przeszły natomiast dalej. A 75 proc. honorariów za wywiady dla Mars One wcale nie jest obowiązkowe — podkreślała Flinkenflögel.