Gdy 1 sierpnia białoruskie śmigłowce wleciały w polską przestrzeń powietrzną, Aleksander Łukaszenko przebywał w swojej rezydencji w Wiskulach, znajdującej się tuż przy granicy z Polską.
Niezależny portal Biełaruski Hajun (monitoruje przemieszczenie wojsk na Białorusi) twierdzi, że śmigłowiec Łukaszenki wystartował o godz. 10 rano i udał się do pobliskiej miejscowości Bieławieżski. Z informacji tych wynika, że podczas całego pobytu dyktatora przy granicy z Polską towarzyszą mu śmigłowce Mi-8 i Mi-24 i to one mogły przekroczyć przestrzeń powietrzną Polski. Świadczy o tym m.in. numer 14 na ogonie śmigłowca Mi-24. Portal podał, że jest on zgodny z numerem maszyny z obstawy Łukaszenki.
Czytaj więcej
Pojawienie się białoruskich śmigłowców na polskim niebie MON uznaje za prowokację i element działań hybrydowych.
Polski MON najpierw zaprzeczył we wtorek, że doszło do naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej, by po kilku godzinach to potwierdzić. Ministerstwo podało, że dwa śmigłowce białoruskie realizowały szkolenie w pobliżu granicy, a o „szkoleniu strona białoruska informowała wcześniej stronę polską”. Nowe informacje białoruskiego portalu wskazują jednak, że nie było to szkolenie. Resort obrony Białorusi zaprzecza, że doszło do naruszenia przestrzeni powietrznej. A rzekome „oskarżenia zostały wygłoszone przez polskie kierownictwo wojskowo-polityczne po to, by uzasadnić kolejne zwiększenie sił i środków przy granicy z Białorusią” – czytamy w komunikacie Ministerstwa Obrony.
Polscy eksperci wskazują jednak, że doszło albo do prowokacji, albo był to błąd pilota. – W błąd nie wierzę, bo wiem, jak są szkoleni piloci śmigłowców – mówi nam Tomasz Siemoniak, były szef MON.