Szef rządu ma rację, że w kluczowych dla racji stanu sprawach potrzebne jest współdziałanie, ale refleksja ta przyszła za późno. Premier twierdzi, że skoro już za nami cztery elekcje, przed nami trzy lata bez wyborów, to wreszcie można siąść do stołu i porozmawiać o sprawach najważniejszych. Takie myślenie należy stanowczo odrzucić. W utrwalonych systemach demokratycznych jest regułą, że liderzy opozycji są informowani przez rządzących o sprawach fundamentalnych, ponieważ istnieje prawdopodobieństwo, że to oni za jakiś czas będą rządzić państwem, powinni mieć więc prawdziwy obraz rzeczywistości – bez względu na to, czy do wyborów jest blisko czy daleko. Mówiąc o tym, że po wyborach już można siąść z opozycją do rozmów, premier przyznaje, że okres wyborczy jest czasem stanu sztucznie kreowanego podziału, stanu wyjątkowego i wyniszczającego naszą wspólnotę konfliktu.
Manifestując otwartość na opozycję dwa tygodnie po wyborach, które u naszego wschodniego sąsiada doprowadziły do największego politycznego przesilenia po upadku ZSRR, Mateusz Morawiecki daje raczej świadectwo bezradności polskiego państwa, a na pewno jego powolności.
Liderzy klubów parlamentarnych, którzy zostali zaproszeni przez premiera, mają teraz podwójny problem. Przede wszystkim z wiarygodnością obozu rządzącego, który raz przekonuje, że opozycja jest wielkim zagrożeniem dla Polski i realizuje obce interesy, a raz zaprasza ją do rozmów w kluczowych sprawach. Ciężko w tej sytuacji zaufać rządzącym i przyjść na spotkanie, jak gdyby nigdy nic, nie podejrzewając politycznej pułapki. Ale opozycja też ma problem z wiarygodnością po tym, gdy kilkukrotnie tego lata liderzy Koalicji Obywatelskiej zapędzili się w kozi róg.