To nie pomyłka, używam sformułowania „tak zwanych wyborów”, ponieważ nic w nich nie jest takie, jak być powinno. A na pewno nie jest takie, jak wyobrażamy to sobie w normalnym demokratycznym państwie.
Codziennie dostrzegamy kolejną rafę. Mówimy dziś nie tylko o niezachowaniu półrocznego okresu, w którym nie wolno zmieniać przepisów przed głosowaniem. Mówimy o sytuacji, w której przygotowania do wyborów odbywają się albo na podstawie przepisów, których nie ma, albo na podstawie lakonicznych zapisów w ustawie, która z założenia miała pomóc przedsiębiorcom przetrwać kryzys wywołany pandemią.
Tak więc zamieszanie, jakie wybuchło w związku z żądaniem przekazania list wyborczych przez samorządy operatorowi pocztowemu, to tylko jeden z przykładów chaosu. Gminy otrzymały e-maile z wezwaniem do przekazania – również e-mailem – spisu wyborców. Jak widać, nikt nie zastanowił się wcześniej, że wydawanie dokumentów zawierających dane osobowe 30 mln obywateli powinno się odbywać w jakiejś szczególnej procedurze.
Ale przecież to niejedyny problem. Gminy są też właścicielami urn wyborczych i je również powinny wydać. Powstaje także pytanie, czy będą ważne wybory, podczas których wyborcy będą oddawać głos na kartach wydrukowanych bezprawnie. Bo ustawa dająca ministrowi aktywów państwowych prawo określenia ich wzoru i zlecenia druku wejdzie w życie – jeśli w ogóle – najwcześniej za dwa tygodnie. Jeśli do tego dodamy fakt, że pakiety wyborcze otrzymamy do skrzynki pocztowej (lub wetknięte w drzwi lub furtkę, jeśli listonosz nie znajdzie skrzynki), skąd ktoś będzie mógł je zabrać i zniszczyć albo zagłosować za innych, jeśli dodamy, że na żadnym etapie głosowania nie będzie można jednoznacznie potwierdzić tożsamości głosującego, mamy wystarczająco dużo powodów, by mówić o „tak zwanych wyborach”.