Świetnie rozumieją to politycy, bo kompromis to natura polityki. Bezkompromisowi ideowcy zwykle wypadają na margines, nawet jeśli mają za sobą milion ton najlepszych na świecie racji.
W Polsce tzw. kompromis aborcyjny obowiązywał od 1993 r., a więc niemal 30 lat. W trakcie obowiązywania tych przepisów urodziły się dwa pokolenia. Dla nikogo nie był satysfakcjonujący. Działacze katolickiej prawicy domagali się większej ochrony płodu, argumentując, że aborcja z przesłanek eugenicznych to zabójstwo człowieka, porównywalne z eutanazją ludzi np. z zespołem Downa. Lewica i feministki nie mniej konsekwentnie uznawały obowiązujące przepisy za niewystarczające i nieludzkie, ograniczające naturalne prawa kobiety, i żądały zmiany stanu prawnego.
Świadomi tego politycy podchodzili do tematu jak do gorącego kartofla. Ledwie rok temu premier Mateusz Morawiecki mówił w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego”, że przepisy aborcyjne, nazywane kompromisem, nikogo nie satysfakcjonują, ale jak dotąd nie udało się wypracować lepszego porozumienia. Próby przeprowadzenia zmian tzw. kompromisu aborcyjnego, zamiast przybliżać nas do celu, jakim jest pełna ochrona życia, polaryzują zaś Polaków. Pełna zgoda. Ryzyko naruszenia kompromisu nieraz już wywoływało w Polsce ostre protesty, także uliczne. To w demokracji normalne, debata odbywa się wszak nie tylko w parlamencie.
Na co nie zdecydowali się politycy, na to odwagę miał Trybunał Konstytucyjny. Pod przewodnictwem Julii Przyłębskiej przesłankę eugeniczną uznał za nielegalną, co oznacza, że stosowne przepisy wypadną z polskiego prawa po opublikowaniu wyroku. Ze strony środowisk katolickich powinienem słyszeć rzęsiste i gromkie brawa, ale jakoś ich dużo nie ma. Czyżby katolicy rozumieli, że coś tu nie gra? Wielu z nas boi się skutków złamania kompromisu, bo przecież niezależnie od deklarowanej wiary w Boga i stosunku do aborcji żyjemy wszyscy w tym samym świeckim państwie i w tych samych granicach. Na dodatek w bardzo szczególnym czasie, masakrowani przez zabójczego wirusa, który realnie grozi substancji narodowej i państwowej. Czy to w istocie najlepszy moment, by wywołać monstrualną konfrontację światopoglądową? Czy to nie czas na współpracę, koncentrowanie całej uwagi na walce z pandemią, a nie na uliczne protesty przeciwników decyzji Trybunału?
Dochodzi do tego jeszcze wiarygodność sądu konstytucyjnego, uznawanego przez jego przeciwników za wyłącznie nielegalną ekspozyturę partii rządzącej. Tym ludziom (i nie tylko im) nie da się wytłumaczyć, że to niezawisła decyzja niezależnych sędziów. Ten wyrok pójdzie na konto partii prezesa Kaczyńskiego, która, rządząc dziś, ma – z czym trudno się nie zgodzić – dużo ważniejsze zadania.