Przez dziesięciolecia wygodnego bytu tzw. stara Unia trwała w błogim letargu, dając się bez oporu oplatać coraz liczniejszymi pajęczynami rosyjskich gazociągów i naftociągów. Było bezpiecznie i spokojnie. Tańsze rosyjskie surowce płynęły obfitym strumieniem do Niemiec, Holandii, Francji czy Austrii, ale też do Polski. Odziani w najlepsze zachodnie garnitury rosyjscy dygnitarze i miliarderzy wydawali się już w pełni cywilizowani i rozumiejący, czym jest demokracja.
Politycy pili sobie z dziubków, koncerny wspólnie robiły kokosy ku zadowoleniu akcjonariuszy. Rosjanie umiejętnie zarzucali wędki na łasych pieniędzy i dalszego splendoru byłych zachodnich kanclerzy, ministrów, prezesów. Nikt w Berlinie czy Paryżu nie słuchał ostrzeżeń Warszawy, Wilna czy Tallina o broni gazowej i konsekwencjach bratania się z Rosją.
Czytaj więcej
Ukraina wstrzymała pompowanie rosyjskiej ropy naftociągiem „Przyjaźń”. Moskwa nie uregulowała opłaty za tranzyt.
A teraz mamy to, co mamy. Najpierw Gazprom zakręcił kurki wielu „nieprzyjaznym krajom” pod wydumanymi pretekstami. Teraz to samo zaczyna się dziać z ropą. Przez tydzień nie płynęła na Słowację, Węgry i do Czech. Powód równie wydumany – niemożliwość zapłaty za tranzyt przez Ukrainę.
Mało kto zauważył, że cała operacja zbiegła się w czasie z wejściem w życie siódmego pakietu sankcji. I że uderzyła w największego lobbystę rosyjskich interesów w Unii – Viktora Orbána. To ostrzeżenie. Ale siłowe argumenty już przestają działać. Od 24 lutego bardzo wiele się zmieniło w spojrzeniu obywateli Unii na Rosję i naszą od niej zależność. Świadomie piszę o obywatelach, a nie o politykach. Ludzie są gotowi na wysokie ceny i ciężką zimę, byle uwolnić się od rosyjskich surowców.