Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. No, chyba że ci dwaj się zmówią i obiją trzeciego, który już zacierał ręce, ale niespodziewanie dostał rykoszetem. Potrójna konstrukcja Zjednoczonej Prawicy jest idealnym tworem politycznym dla PiS tak długo, jak długo partie przystawkowe wypuszczane są na siebie nawzajem. Kiedy jednak zaczynają mieć wspólny interes – największa partia wpada w kłopoty.
Współdziałanie Solidarnej Polski i Porozumienia jest trudne, bo ideologicznie tworzą dwa przeciwne skrzydła. Ale kto powiedział, że w dziele sprawowania władzy idee są najważniejsze? Zaprzysięgli stronnicy prezesa Kaczyńskiego jak mantrę powtarzają zaklęcie: to on jest spoiwem Zjednoczonej Prawicy, to na jego charyzmie opiera się siła całej koalicji, to on jest liderem, którego akceptują wszyscy i którego słuchają się wszyscy. Czy na pewno? Przez ostatnie lata prezes z perły w koronie stał się bibelotem. Drogocennym, odkurzanym z pietyzmem, ale coraz częściej zawadzającym w różnych ważnych sprawach.
I choćby nadal wszyscy gięli się w ukłonach, to proces demitologizacji się dokonał. Magia działa jeszcze przy spotkaniu w cztery oczy, prezes dalej potrafi uwieść słuchacza i zmusić do posłuszeństwa dzięki niespodziewanemu odgadnięciu jego myśli i skrytych pragnień. Ale na co dzień to już nie działa.
Pierwsi odczuwają to bliscy współpracownicy, szeroka publiczność orientuje się z opóźnieniem. Władza męczy, a władza absolutna męczy absolutnie. I niszczy wszelki wdzięk.
Wydawać by się mogło, że w tym mechanizmie nie ma się co zepsuć. Jedna prawdziwa partia – dwie przystawki. Statut PiS wyklucza niespodzianki, a listy wyborcze należą wyłącznie do PiS. Nie ma pola manewru. Ale z każdą awanturą – np. o to, kto ma startować na prezydenta Rzeszowa – gdzieś tam na Nowogrodzkiej ginie mały kotek.