Nie chce tego żadna partia, choć Platforma kiedyś gromko taką zmianę obiecywała. Skończyło się jak z obietnicami zrobienia z Polski drugiej Irlandii. PiS z kolei o JOW w ogóle nie chce słyszeć, a Jarosław Kaczyński wszelkie podobne propozycje zwykł kwitować stwierdzeniem, że Polska to nie Wielka Brytania, a JOW oznaczałyby samych Stokłosów w Sejmie (bo ordynacja do Senatu, w którym zasiadał wiele lat Henryk Stokłosa, opiera się właśnie na takim systemie). Tyle że Stokłosa był - właśnie - tylko jeden.
Dlaczego liderzy reagują alergią na tę propozycję? To oczywiste: bo jej realizacja wytrąciłaby im z ręki jedno z najpotężniejszych narzędzi dyscyplinowania partyjnej trzody. Czy może raczej - mięsa armatniego, bo sejmowe reprezentacje partii to obecnie w większości mięso armatnie, które ma pobierać diety, naciskać guziki, gdy trzeba, i ewentualnie wiernie powtarzać przed kamerami przekazy dnia.
Lider każdej z partii - a już zwłaszcza przywódcy dwóch głównych sił - jest bogiem, bo od niego ostatecznie i faktycznie zależy miejsce na liście w wyborach parlamentarnych. Może wynieść na Olimp lub strącić w otchłań niebytu.
JOW nie są lekiem na całe zło, ale zlikwidowałyby partyjniacką patologię i wymusiły wystawianie w wyborach prawdziwych fajterów zamiast figurantów i miernot. Ci fajterzy zaś zyskiwaliby autonomiczną pozycję dzięki silnemu związkowi z wyborcami. Nic dziwnego, że JOW nie chcą ani Tusk, ani Kaczyński, udzielni władcy na swoich partyjnych - a może raczej partyjniackich - księstwach.
Czemu dziś warto o tym znów pisać? Bo znalazł się człowiek, który postanowił przypomnieć Platformie tę właśnie złamaną obietnicę. Paweł Kukiz - piosenkarz, autor tekstów - założył stronę zmieleni.pl. Zmieleni - bo listy z podpisami z poparciem dla JOW, zebrane przez PO, zostały „zmielone”. Teraz Kukiz chce je odtworzyć.