U nas wciąż myli się poziom z emocjami. Kiedy gra mistrz Polski z wicemistrzem, można oczekiwać jednego i drugiego. Jednak po kwadransie już było widać, że piłkarze Lecha nie są w stanie strzelić bramki, a wcześniej czy później legioniści muszą to zrobić.
Legia zdominowała gospodarzy. Siedziała im na karkach już przy ich polu karnym i w każdym innym miejscu boiska. Nikt tego nie lubi. Nie można utrzymać się przy piłce, trudno rozpocząć akcję. Zamiast budować ją misternie, trzeba pozbywać się piłki, kopiąc ją jak najdalej, na los szczęścia.
Jest jeden sposób na agresywną grę przeciwnika: wykorzystanie umiejętności technicznych. Tyle że w przypadku ogromnej masy piłkarzy ekstraklasy ta technika woła o pomstę do nieba. Co innego grać sobie „w dziadka" na treningu, a co innego panować nad piłką w meczu, kiedy przeciwnik nie jest kolegą, trybuny wywierają presję, a boisko przypomina bardziej kartoflisko po wykopkach niż dywan. W Poznaniu takie właśnie było. Jednakowe dla obydwu drużyn, ale przecież obydwu jednakowo przeszkadzające.
Legia zwyciężyła zasłużenie. Była lepsza nie tylko dlatego, że wybrała właściwy sposób gry, ale że miała lepszych zawodników, którzy w dodatku cały czas biegali.
Siłą lidera jest też jego ławka rezerwowych. Brak w Lechu Karola Linettego, Marcina Kamińskiego i Gergo Lovrencicsa, w połączeniu z problemami zdrowotnymi Szymon Pawłowski to dla trenera Jana Urbana poważny problem. Stanisław Czerczesow nie ma Michała Kucharczyka, to zastępuje go debiutującym w tak ważnym meczu Bułgarem Michaiłem Aleksandrowem, a na ławce zostawia Guilherme. Rezerwowi w Legii nie są słabsi od tych z pierwszej jedenastki.