Gdyby zrealizować wszystkie obietnice, które kandydaci na samorządowe stołki złożyli podczas tegorocznej kampanii, Polska zapewne dokonałaby niezwykłego skoku cywilizacyjnego. Zwłaszcza pod względem infrastruktury transportowej – tylu mostów, dróg, ścieżek rowerowych, chodników, linii metra i innych nowoczesnych rozwiązań komunikacyjnych nie obiecano chyba jeszcze nigdy.
Czytaj także: Repolonizacja staje się wyborczym paliwem
Co łykną Polacy
– Deklaracji, które miały epatować wyborców rozmachem, rzeczywiście w kampania samorządowej było co niemiara – ocenia Wojciech Warski z Business Centre Clubu. – Była ona nastawiona na emocje, brakowało dyskusji merytorycznej i chłodnej analizy kondycji finansowej samorządów. Zwłaszcza w odniesieniu do składanych propozycji rozwojowych.
– W ogóle starcia kandydatów w wielkich miastach były mocno nieprofesjonalne, większość z nich kierowała swój program do wszystkich, czyli do nikogo – dodaje Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. – Już w mojej gminie wyglądało to lepiej, w metropoliach cała kampania polegała na dorzucaniu coraz to nowych obietnic bez ładu i składu. Ale jestem przekonany, że Polacy potrafią patrzeć na te luźno rzucane deklaracje przez palce. I jeśli ktoś obiecuje cuda na patyku, które może będzie można zrealizować za jakieś 30 lat, to po prostu tego nie łykną – dodaje.
Rządowa twarz kampanii
Drugą rzucającą się w oczy cechą tegorocznej kampanii wyborczej, oprócz wysokiego poziomu abstrakcji na poziomie lokalnym, może być duże zaangażowanie rządu. – Zgadzam się, że chyba żadne wybory samorządowe nie doprowadziły do takiej polaryzacji społeczeństwa i w tak dużym stopniu nie uwzględniały konkurencji na poziomie krajowym – mówi Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Lewitan. – Żadne wcześniej nie były aż w takim stopniu przygrywką do wyborów parlamentarnych. Twarzą całej kampanii samorządowej był sam premier rządu i członkowie jego gabinetu.