Juliette Binoche: Nie dałam się wciągnąć w wyścig do sławy

Kino jest dla mnie próbą rozmowy z widzem i z samą sobą. A także swoistym katharsis. Kino ma wielką moc. Oddziałuje na ludzką wrażliwość i świadomość - z Juliette Binoche rozmawia Barbara Hollender

Publikacja: 10.01.2008 17:35

Juliette Binoche: Nie dałam się wciągnąć w wyścig do sławy

Foto: Archiwum Tele

Rz: Gra pani zwykle kobiety niespokojne, niespełnione, walczące z losem. Takie role wydają się pani bardziej frapujące?

Juliette Binoche: Oczywiście. A cóż w tym dziwnego? Ludzie szczęśliwi, w których życiu nic się nie dzieje, nie są dobrym tematem dla sztuki. Trudno o nich robić filmy. Ci niespokojni mają więcej wątpliwości, zadają pytania, na które nie potrafią sobie odpowiedzieć. To chyba bardziej interesujące.

Mówi pani jak wyrafinowana aktorka europejska. Ale przecież sławę i pieniądze przynoszą dzisiaj role w wielkich hollywoodzkich przebojach.

Mnie nigdy nie zależało ani na sławie, ani na pieniądzach. Kino jest dla mnie próbą rozmowy z widzem i z samą sobą. A także swoistym katharsis. Kino ma wielką moc. Oddziałuje na ludzką wrażliwość i świadomość. Dlatego my, aktorzy, jesteśmy w jakiś sposób odpowiedzialni za to, o czym ludziom opowiadamy, jakie pytania zadajemy. Od tej odpowiedzialności nie da się uciec.

To dlatego odrzuciła pani kiedyś propozycję Stevena Spielberga, żeby przyjąć rolę w „Niebieskim” Krzysztofa Kieślowskiego?

Akurat ze Spielbergiem bardzo chciałam pracować. Byłam go ciekawa, bo myślę, że jest artystą o niezwykłym wyczuciu kina. Myślałam więc sobie, że spotkanie z nim, nawet na planie „Jurassic Park”, może być dla aktorki przygodą. Ale rzeczywiście, scenariusz Krzysztofa Kieślowskiego zupełnie mnie uwiódł. On sam też wydawał mi się niezwykłą osobowością. Kiedy oglądałam „Podwójne życie Weroniki”, nie przestawałam myśleć, że popełnił błąd obsadowy. To była rola jak dla mnie napisana. Czułam ją. Patrzyłam na ekran i wydawało mi się, że to ja bawię się tymi marionetkami, a nie Irene Jacob. Mogłam tę rolę zagrać, ale jak Kieślowski zaczynał film, byłam zajęta, a on nie poczekał. Dlatego nie chciałam zmarnować drugiej szansy na spotkanie z nim, przy „Niebieskim”. Odrzuciłam propozycję Spielberga i nigdy tego nie żałowałam.

To podobno nie była jedyna oferta z Hollywood, której pani nieprzyjęła.

Zdziwiłaby się pani, gdybym wymieniła tytuły filmów, w których nie chciałam grać. Naprawdę z najwyższej półki. Jak na przykład „Mission: Impossible” z Tomem Cruise’em. I zawsze to były z mojej strony bardzo świadome decyzje.

Nie lubi pani Hollywood?

W Los Angeles czuję się obco. Zupełnie inaczej pojmuję kino i jego funkcję, a poza tym nie cierpię życia na wsi, nawet supernowoczesnej. Co innego Nowy Jork. To miasto kocham. Ale mieszkać na stałe też bym w nim nie chciała. Moim miejscem na ziemi jest Paryż. Jestem do niego bardzo przywiązana.

Do ludzi też się chyba pani przywiązuje, a w każdym razie na pewno jest pani wierna swoim reżyserom. Wracała pani do Caraksa, Techiné, Hanekego czy Minghellego.

Był jeden człowiek, od którego byłam niemal uzależniona. To Leos Carax. Dzięki niemu odkryłam najpiękniejsze filmy, m.in. Griffitha czy Vidora. On sprawił, że pokochałam kino. A inne powroty? Ja od dziecka wiedziałam, że chcę być aktorką. Ale zawsze widziałam siebie na scenie. Będąc dziewczyną, marzyłam, by stać się częścią jakiejś teatralnej trupy, w której wszystko robi się wspólnie. Gdzie każdy jest po trosze aktorem, reżyserem, scenografem, oświetleniowcem, a zespół tworzy coś w rodzaju wielkiej rodziny. Moje marzenie się nie spełniło, ale zawsze szukałam jego namiastki w kinie. Dlatego tak chętnie wracałam do tych samych ekip. Choć prawdę powiedziawszy, idei współtworzenia nie udawało mi się zbyt często zrealizować. Reżyserzy filmowi kochają władzę i nie chcą się nią dzielić. Do wyjątków należy Hou Hsiao-hsien, z którym pracowałam niedawno przy „Podróży czerwonego balonika”.

W tym filmie zagrała pani artystkę z teatru marionetek.

To było coś fantastycznego. Mój ojciec się tym zajmował, więc film Hou stał się dla mnie podróżą do własnego, zapomnianego już dzieciństwa.

Z tego co wiem, pochodziła pani z artystycznej rodziny, która na dodatek miała część swoich korzeni w moim kraju.

To prawda, moja babcia była Polką. I aktorką. Występowała w teatrze w Częstochowie. Potem wyszła za mąż za Flamanda i po wybuchu wojny wyjechała z nim do Francji. Była cudowną osobą, bardzo w moim życiu ważną. Do później starości zachowała ogromną pogodę ducha, lubiła śpiew, taniec, zabawę. Rodzice też związani byli z teatrem, więc aktorstwo odziedziczyłam pewnie w genach.

A zamiłowanie do podróży, do poznawania innych kultur?

To już jest moje własne.

Odnoszę wrażenie, że lubi pani pracować z reżyserami pochodzącymi z różnych stron świata i świetnie się pani z nimi dogaduje.

Rzeczywiście, pracowałam z artystami wielu narodowości — Anglikami Anthonym Minghellim czy Richardem Eyre, Izraelczykiem Amosem Gitaiem, Polakiem Krzysztofem Kieślowskim, Austriakiem Michaelem Haneke, Amerykanami Peterem Hedgesem czy Ablem Ferrarą, Argentyńczykiem Santiago Amigoreną, Chińczykiem Hou Hsiao-hsienem, rozmawiam właśnie z Irańczykiem Abbasem Kiarostamim. Gram w różnych krajach, ale zapewniam: nie wybieram ról z atlasem geograficznym w rękach. Zresztą czasem takie przejścia bywają niełatwe, choć nie jestem pewna, czy decydują o tym różnice kulturowe, czy może osobowość twórców. Są reżyserzy, w których aktor się zakochuje. Na przykład po pracy z Hou Hsiao-hsienem każdy inny realizator musi wydać się tyranem, zabierającym aktorowi jego wolność. Ale tak naprawdę każde spotkanie w jakiś sposób człowieka wzbogaca.

Spotkanie z reżyserem? Czy również z aktorami?

Z każdym człowiekiem. Pod warunkiem że można z nim nawiązać kontakt. Jednym z moich najpiękniejszych doświadczeń była praca z Jeanne Moreau — nikt inny nie zafundował mi tak mądrych rozmów i tak przejmującej podróży po życiu. Genialnie mi się gadało z Forrestem Whitakerem. Może trudno w to uwierzyć, ale Judi Dench jest gejzerem dobrego humoru, którym zaraża wszystkich naokoło. A na przykład z Michelem Piccolim zamieniłam podczas kręcenia „Złej krwi” zaledwie kilka słów. On po prostu w ogóle nie zwracał uwagi na innych aktorów.

A jak znosi pani przerzucanie się w kinie na różne języki? Gra pani zarówno po francusku, jak i po angielsku. Zwykle aktorzy mówią, że we własnym, rodzimym języku mogą tworzyć najlepsze, najgłębsze kreacje. Tymczasem pani dostała Oscara za rolę w filmie „Angielski pacjent” Minghellego, kręconym po angielsku.

Dla mnie to żaden problem. Kiedy pracuję w jakimś języku, zaczynam w nim myśleć, funkcjonować. Najtrudniejsze są momenty przejścia. Kiedy po angielskim filmie zaczynam pracować w kinie francuskim, nagle łapię się na rozterce: „Boże, w jakim ja mówię języku?”.

Nie unikała pani w swoich filmach scen erotycznych. Nie krępowało pani kręcenie ich?

Absolutnie nie. Stwierdzenie, że ciało jest narzędziem aktora, brzmi jak banał. Ale tak właśnie jest. Dlatego nigdy nie miałam problemu z zagraniem w filmie sceny miłosnej czy z pokazaniem się nago, o ile wymagała tego opowiadana historia. Inna sprawa, jak to potem wykorzystywano. Na przykład oburzające wydaje mi się reklamowanie filmu „Rendez-vous” plakatem, na którym byłam jak mnie Pan Bóg stworzył. Przemysł filmowy jest chory i zwariowany. Jego szefowie dawno zapomnieli, że nie wszystko jest na sprzedaż.

Jak przygotowuje się pani do swoich ról?

Bardzo trudno mi na takie pytanie odpowiedzieć. Zwłaszcza że nawet jak człowiek naczyta się i namyśli, na planie najczęściej mało się to przydaje. Aktor staje przed kamerą bezbronny. Wszystko zaczyna od nowa, gdy pada hasło „Kamera!”. Orson Welles powiedział kiedyś, że kino jest cudem. To prawda. Bo to jest sztuka zależna od nastroju chwili, pogody, otoczenia. Aktor inaczej zagra scenę o 10 rano, a inaczej wieczorem, gdy jest już zmęczony. Inaczej w pogodny dzień, inaczej, gdy zostawi w domu chore dziecko.

A wiek? Boi się pani starzenia?

Nie. Bo młodość to sprawa charakteru, nie metryki.

Greta Garbo chciała pozostać w pamięci widzów piękna. Przestała występować w filmach, a na ulicę wychodziła tylko w ciemnych okularach.

To zachowanie gwiazdy. Dlatego właśnie nigdy nie dałam się wciągnąć w ten wyścig do sławy. Traktuję upływ czasu w sposób naturalny. Zmieniam się, a im jestem starsza, tym mniejszą wagę przywiązuję do blichtru i rzeczy nieważnych.

Co jest ważne?

Moje dzieci. Potem samo życie i jego intensywne przeżywanie.

Czuje się pani kobietą sukcesu?

A co to jest sukces? Jakaś iluzja. Prawda to widz, który wzruszy się na moim filmie.

Wydaje się osobą kruchą i delikatną, ale w rzeczywistości jest silna i samodzielna. Urodziła się w Paryżu w 1964 r., w rodzinie artystów. Aktorstwo studiowała w paryskiej Conservatoire. Jej pierwsze ważne filmy to „Bądź pozdrowiona, Mario” Jeana-Luca Godarda i „Rendez-vous” André Techiné, ale w pełni zaistniała na ekranie dopiero u Leosa Caraksa – w „Złej krwi” zagrała Annę, platoniczną miłość głównego bohatera, w „Kochankach z Pont Neuf” – panienkę z dobrego domu zakochaną w kloszardzie. Wkrótce przyszły następne kreacje. W „Nieznośnej lekkości bytu” Phillipa Kaufmana była młodą Czeszką, kelnerką z obskurnej knajpy, w „Skazie” Louisa Malle’a – femme fatale, a wreszcie w filmie „Trzy kolory. Niebieski” Krzysztofa Kieślowskiego – młodą kobietą obolałą po stracie córki i męża. W 1996 r. dostała Oscara za rolę kanadyjskiej pielęgniarki opiekującej się umierającym pacjentem w „Angielskim pacjencie” Anthony’ego Minghelli. Ostatnie lata przyniosły jej wiele interesujących ról, m.in. w „Kodzie nieznanym” i „Ukrytych” Michaela Haneke, „Czekoladzie” Lasse Hallstroma, „Marii” Abla Ferrary. Juliette Binoche mieszka w Paryżu, ma dwoje dzieci. 8 lutego na polskie ekrany wejdzie „Podróż czerwonego balonika” Hou-Hsiao-hsiena z jej udziałem.

Juliette Binoche w tym tygodniu w epizodzie filmu „Trzy kolory. Biały” (TVP Polonia, sobota, godz. 21.50)

Rz: Gra pani zwykle kobiety niespokojne, niespełnione, walczące z losem. Takie role wydają się pani bardziej frapujące?

Juliette Binoche: Oczywiście. A cóż w tym dziwnego? Ludzie szczęśliwi, w których życiu nic się nie dzieje, nie są dobrym tematem dla sztuki. Trudno o nich robić filmy. Ci niespokojni mają więcej wątpliwości, zadają pytania, na które nie potrafią sobie odpowiedzieć. To chyba bardziej interesujące.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Film
Gwiazda o polskich korzeniach na wyspie Bergmana i program Anji Rubik
Film
Arkadiusz Jakubik: Zagram Jacka Kuronia. To będzie opowieść o wielkiej miłości
Film
Leszek Kopeć nie żyje. Dyrektor Gdyńskiej Szkoły Filmowej miał 73 lata
Film
Powstaje nowy Bond. Znamy aktorów typowanych na agenta 007
Film
Mają być dwie nowe „Lalki”. Netflix miał pomysł przed TVP