Rz: Gra pani zwykle kobiety niespokojne, niespełnione, walczące z losem. Takie role wydają się pani bardziej frapujące?
Juliette Binoche: Oczywiście. A cóż w tym dziwnego? Ludzie szczęśliwi, w których życiu nic się nie dzieje, nie są dobrym tematem dla sztuki. Trudno o nich robić filmy. Ci niespokojni mają więcej wątpliwości, zadają pytania, na które nie potrafią sobie odpowiedzieć. To chyba bardziej interesujące.
Mówi pani jak wyrafinowana aktorka europejska. Ale przecież sławę i pieniądze przynoszą dzisiaj role w wielkich hollywoodzkich przebojach.
Mnie nigdy nie zależało ani na sławie, ani na pieniądzach. Kino jest dla mnie próbą rozmowy z widzem i z samą sobą. A także swoistym katharsis. Kino ma wielką moc. Oddziałuje na ludzką wrażliwość i świadomość. Dlatego my, aktorzy, jesteśmy w jakiś sposób odpowiedzialni za to, o czym ludziom opowiadamy, jakie pytania zadajemy. Od tej odpowiedzialności nie da się uciec.
To dlatego odrzuciła pani kiedyś propozycję Stevena Spielberga, żeby przyjąć rolę w „Niebieskim” Krzysztofa Kieślowskiego?