Kino imperialne

"Wojna Charliego Wilsona” jest komedią polityczną o klęsce ZSRR w Afganistanie widzianej z Ameryki. To był początek końca komunizmu. Dobra nasza? Niekoniecznie.

Publikacja: 23.02.2008 03:10

Radość mrozi przypowieść o mistrzu buddyzmu zen, który odrzucał ocenę każdego wydarzenia słowem „zobaczymy”. Miał rację, lepiej poczekać. Dzisiaj wiemy, że Afgańczycy po wypędzeniu, z amerykańską pomocą, sowieckich okupantów założyli u siebie obozy islamskich fanatyków. Happy end gasi cień przyszłego ataku na WTC, wojny w Iraku i zamachów w Europie.

To jeden z najbardziej inteligentnych filmów, jaki ostatnio pojawił się na ekranach. Świetne dialogi, znakomite tempo i wnikliwa wiedza o kulisach Waszyngtonu bawią widza cynizmem polityki. Tom Hanks jako kongresmen, kobieciarz i kokainista o złotym sercu ma partnera w brutalu. Philip Seymour Hoffman gra żywiołowego agenta CIA, który nikogo się nie boi i lubi „zabijać Ruskich”. Mówi horrendalne rzeczy bez żadnego wahania, stwarzając tym efekt komediowy, gdy Tom Hanks podaje swoje horrenda tonem zdziwienia, że mógłbyś o nich nie wiedzieć. Słabsza od nich aktorsko Julia Roberts w roli ultraprawicowej miliarderki z Teksasu umiłowała lud Afganistanu z wiary w Boga i nieważne, czy nosi on imię Jezusa, czy Allaha. Gwiazda za bardzo gra gwiazdę, choć jest to rys należny tej postaci.

Charlie Wilson był prawdziwym kongresmenem, który w połowie lat 80. XX w. wciągnął Amerykę w popieranie Afgańczyków. Film ukazuje go pół żartem, pół serio jako człowieka, który wygrał zimną wojnę, choć zasługa przypadła Reaganowi. Fabuła oparta jest na faktach ujawnionych przez wybitnego reportera George’a Crile’a w książce pod tym samym tytułem. Scenariusz na tej postawie napisał i zrealizował Aaron Sorkin, autor serialu o Białym Domu „The West Wing”. Pasję polityczną scenarzysty, znajomość rzeczy i swobodę widać w każdej scenie. Najlepsza wydaje się wizyta agenta CIA Hoffmana w biurze kongresmena Hanksa, gdzie z wielką ekonomią środków przeplatają się dwa wątki polityczne i jeden szpiegowski.

Film jest osadzony w Waszyngtonie jeszcze lepiej, niż się wydaje. Reżyser Mike Nichols ma za żonę gwiazdę telewizji Diane Sawyer, która w latach akcji była reporterką w stolicy i dziewczyną tegoż kongresmena Wilsona. Charakterystyka bohatera pochodzi, by tak rzec, z pierwszej ręki.

Nonszalancka mieszanka powagi i frywolności pozwala Wilsonowi zjednoczyć żydów i muzułmanów do walki z Sowietami, wymagając tłumienia wybuchów wzajemnej nienawiści tudzież globalnego rozmachu. To kino imperialne, które stawia najpoważniejsze pytania. Czy Ameryka raczej powinna biernie patrzeć na cierpienia Afgańczyków, by wojna trwała dłużej i bardziej osłabiła ZSRR, skoro i tak nie mógł wygrać? Ciężar wyboru widać podczas wizyty w obozie uchodźców, gdy mówią oni o sowieckich zbrodniach, a dzieci obnażają kikuty swych rąk. Po takich opowieściach jeszcze lepiej smakują sceny strącania sowieckich helikopterów. Widzimy twarze rosyjskich pilotów rozmawiających o banałach na chwilę przed śmiercią od rakiety świętego wojownika. Dystrybutor nie śmiał pokazać filmu w Rosji z powodu tych obrazów zbrodni i kary.

Za odruchem „giń zbrodniarzu!” przemawia serce widza i plejada gwiazd, gdy po stronie chłodnej rachuby ledwo stoi blady szef stacji CIA w Islamabadzie. W demokracji medialnej spór takich przeciwników jest z góry przesądzony, ale z jakim skutkiem? Krótkowzroczność polityczna rozstrzygnęła pytanie: „pomagać, nie pomagać?”, a także co zrobić po zwycięstwie. Charlie Wilson daremnie przekonuje kolegów z Kongresu do budowy szkół w Afganistanie, żeby wychować młodzież pokojowo. W przeciwnym razie będzie się mściła na oślep za śmierć rodzin i ruinę kraju. A Crile ostrzegł w swej książce, że muzułmanie na całym świecie uznali zwycięstwo w Afganistanie za dzieło Allaha. „Uruchomiliśmy ducha dżihadu i wiarę naszych zastępczych żołnierzy, że po obaleniu jednego supermocarstwa mogą tak samo łatwo obalić drugie”.

Czy Ameryka skona ze śmiechu, czy inaczej? Zobaczymy, jak powiadał mistrz zen.

Radość mrozi przypowieść o mistrzu buddyzmu zen, który odrzucał ocenę każdego wydarzenia słowem „zobaczymy”. Miał rację, lepiej poczekać. Dzisiaj wiemy, że Afgańczycy po wypędzeniu, z amerykańską pomocą, sowieckich okupantów założyli u siebie obozy islamskich fanatyków. Happy end gasi cień przyszłego ataku na WTC, wojny w Iraku i zamachów w Europie.

To jeden z najbardziej inteligentnych filmów, jaki ostatnio pojawił się na ekranach. Świetne dialogi, znakomite tempo i wnikliwa wiedza o kulisach Waszyngtonu bawią widza cynizmem polityki. Tom Hanks jako kongresmen, kobieciarz i kokainista o złotym sercu ma partnera w brutalu. Philip Seymour Hoffman gra żywiołowego agenta CIA, który nikogo się nie boi i lubi „zabijać Ruskich”. Mówi horrendalne rzeczy bez żadnego wahania, stwarzając tym efekt komediowy, gdy Tom Hanks podaje swoje horrenda tonem zdziwienia, że mógłbyś o nich nie wiedzieć. Słabsza od nich aktorsko Julia Roberts w roli ultraprawicowej miliarderki z Teksasu umiłowała lud Afganistanu z wiary w Boga i nieważne, czy nosi on imię Jezusa, czy Allaha. Gwiazda za bardzo gra gwiazdę, choć jest to rys należny tej postaci.

Film
Mają być dwie nowe „Lalki”. Netflix miał pomysł przed TVP
Film
To oni ocenią filmy w konkursach Mastercard OFF CAMERA 2025!
Film
Lekarz sądowy ujawnił przyczyny śmierci Michelle Trachtenberg
Film
Tom Cruise wraca do Cannes w kolejnej serii przygód agenta Ethana Hunta
Film
Zmarła Jadwiga Jankowska-Cieślak, pierwsza polska aktorka nagrodzona w Cannes