Jak wiadomo, mamy westerny, w których dobro zwycięża, i one przez dłuższy czas tworzyły chwałę Ameryki, ale są też takie, które obnażają krwawą historię Dzikiego Zachodu, brutalną kolonizację, eksterminację wielu milionów Indian przez hordy rzekomo cywilizowanych Europejczyków i ich potomków, czyniących sobie ziemię poddaną.
„Świt Ameryki” i „Yellowstone”
„Świt Ameryki” mieści się zdecydowanie w tym drugim nurcie, a można go też uważać za prequel „Yellowstone” (SkyShowtime), pokazujący decydujący czas brutalnej walki o indiańską ziemię. W sześciu odcinkach oglądamy amerykańską „walkę o ogień”, brutalną jak wśród jaskiniowców. Tylko narzędzia się zmieniły – zamiast kamienia i maczugi są karabiny i pistolety. Poza tym wszyscy walczą ze wszystkimi, w każdej chwili można spodziewać się ataku, zdrady, śmierci. Jak się o tym pisze, a potem czyta – można pomyśleć, że to parodia przesady, jednak serial potwierdza, że w stanie Utah nie było żartów, i trzyma w napięciu aż do końca.
Oczywiście, autorom przyświecały konkretne cele: stworzyć pełne dramaturgii widowisko, przypomnieć prawdziwą amerykańską historię, wypowiedzieć się na temat dzisiejszego świata w kostiumie, by pokazać prawdziwe oblicze ludzkości, która tylko czasami zakopuje wojenny topór. Generalnie jednak skupia się na wyniszczającej walce, wtedy zaś nie liczą się głoszone wartości, lecz kto jest silniejszy, sprytniejszy, by pokonać konkurenta lub wroga. Na końcu zawsze chodzi o ziemię, pieniądze i władzę. Wszystkie chwyty są dozwolone. Zwycięzców się nie sądzi. Kiedyś mówiło się o tym „wolna amerykanka”. Teraz może być chyba podobnie, na co wskazują liczne wypowiedzi Donalda Trumpa na temat nieamerykańskich terytoriów.
Serial „Świt Ameryki”. Kapitan Dellinger podobny do kapitana Willarda z „Czasu apokalipsy” Coppoli
Nie bez znaczenia w tej krwawej opowieści jest religia, a raczej religijne frazesy, ponieważ negatywnymi bohaterami są mormoni, przypominający dzisiejszych telewizyjnych kaznodziei, którzy po raz drugi pomogli Trumpowi zdobyć władzę. W serialu to gubernator Utah Brigham Young (Kim Coates), pięknie prawiący o Syjonie mormonów i wartościach. Błogosławiący wiernych, a de facto stojący na czele gangu posługującego się religijną retoryką, by zyskać wsparcie maluczkich i naiwnych w walce o eksterytorialną przestrzeń w USA. Siłą uderzeniową jest mormońska milicja, przypominająca wojsko, choć jak podkreśla kapitan amerykańskiej armii Dellinger (Lucas Neff), stając oko w oko z mormońskimi zabijakami o nawiedzonych obliczach, „nie jesteście organizacją wojskową”.