Dzięki obrazowi 49-letniego Sycylijczyka Luki Guadagnino można cofnąć się w przeszłość. Do czasów, kiedy kino było ucztą dla oka, czerpało inspiracje z XIX-wiecznego malarstwa, teatru i opery, nie bombardowało widza feeriami efektów specjalnych w formacie 3D.
Myślę, że „Jestem miłością" spodobałby się samemu Viscontiemu. To film dostojny, wycyzelowany. Jest w nim barokowy przepych, ale emocje wydają się zduszone, jakby rytuały krępowały ludzi przed wyrażeniem tego, co naprawdę czują. W takiej atmosferze rozgrywał się m.in. dramat w „Lamparcie". Luca Guadagnino też opowiada o schyłku pewnego świata, ale akcję osadza współcześnie. W Mediolanie – rodzinnym mieście Viscontiego.
Uroczysta kolacja w posiadłości Recchich, fabrykantów, którzy zbili fortunę na handlu tekstyliami. Wieczór jest szczególny. Senior rodu ogłasza, że przekazuje firmę synowi i wnukowi. Wszyscy wznoszą toast za pomyślność, ale w tej decyzji tkwi zarzewie rozpadu rodziny.
Tancredi, syn Recchiego, to typowy przedstawiciel korporacyjnego biznesu. Zimny technokrata, dla którego liczą się efektywność i zysk, a nie wartości. Tymczasem wnuk Edoardo jest idealistą. Marzy, by przedsiębiorstwo funkcjonowało niczym utopijna manufaktura, w której pracodawcy z pracownikami tworzą zintegrowaną wspólnotę. Jest oczywiste, że te wizje wzajemnie się wykluczają. Musi dojść do konfrontacji.
Guadagnino – podobnie jak Luchino Visconti – pokazuje triumf agresywnego kapitalizmu, zanikanie tradycji. Ale jego film byłby jedynie naśladowaniem mistrza, gdyby centralną postacią dramatu nie uczynił Emmy, żony Tancrediego, granej przez Tildę Swinton. To z jej punktu widzenia obserwujemy losy familii. Emma jest początkowo posągowa, jakby odcięta od własnych emocji. Zrzuci tę nieprzeniknioną maskę, gdy – niespodziewanie dla samej siebie – wda się w romans z kucharzem, przyjacielem Edoardo.