Samochód, w środku dwaj mężczyźni. Bracia. Ten za kierownicą, Alfred, szarżuje. Igra z niebezpieczeństwem, dodaje gazu, żeby przejechać przez tory tuż przed zbliżającym się pociągiem. Pasażer, Jerzy, krzyczy blady ze strachu.
Niedługo potem będziemy świadkami innej sceny. W pociągu Jerzy stanie w obronie dziewczyny. Chuligani zaatakują go, skatują i wyrzucą z pędzącego wagonu. Alfred będzie patrzył na całe zdarzenie oniemiały. Kiedy się ruszy, będzie na wszystko za późno.
Niejeden reżyser zbudowałby wokół tej historii cały film. W „Wymyku" wszystko co najważniejsze stanie się jednak później. Zgliński zrobił film, który mógłby być epilogiem „Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego. Mówi bowiem o meandrach współczesnej moralności. Zadaje pytania o odwagę i tchórzostwo, o kłamstwo i cenę prawdy. Nie szermuje łatwymi osądami. Pokazuje złożoność ludzkich motywacji i wyborów.
A wszystko to w erze, gdy filmik nakręcony komórką może w każdej chwili pojawić się na YouTubie i kogoś obronić lub oskarżyć. Kamera może być świadkiem wielkich tragedii, jak przed kilkoma laty, gdy wstrząsające zdjęcia ujawniły zbrodnie popełniane przez amerykańskich żołnierzy w więzieniu Abu Ghraib. I tych codziennych, jakie mogą się wydarzyć w podmiejskim pociągu.