Został aktorem. Odnosił spore sukcesy, grając z powodzeniem w 15 filmach, w tym w takich ważnych dziełach, jak „Elżbieta” czy ostatnio właśnie u Kena Loacha. Najpierw sam grał, potem trenował reprezentację Francji w plażowej piłce nożnej, odnosząc z nią sukcesy na mistrzostwach świata w latach 2006 – 2007. W 2008 roku jego drużyna odpadła w ćwierćfinale. Do dziś na niemal każdym meczu Manchesteru United na Old Trafford kibice skandują jego nazwisko. On sam twierdzi, że czuje się związany z Manchesterem do końca życia.
Historia Erica Cantony to tylko na pozór historia, jakich wiele. Owszem, zdarzają się idole piłkarscy obdarzeni nie tylko talentem, ale i osobowością. Zdarzają się również boiskowi buntownicy, „niesforne dzieci”, są dotknięci palcem bożym idioci, którzy rozmieniają swoje talenty na drobne. Ale Cantona to nie to. Film Kena Loacha pokazuje postać być może ostatniego piłkarskiego bohatera, z którym identyfikowali się zwykli ludzie. Loach – z uporem maniaka – broni w swoich filmach pamięci o ludziach, o których nikomu nie chce się już dziś myśleć: odłączonych od głównego nurtu współczesnego życia ofiarach wolnego rynku, bezrobotnych, listonoszach, pocztowcach, kolejarzach, górnikach. Ludzi, dla których nie wystarcza pracy i którzy nie umieją przestawić swojego życia na nowe tory, więc gniją z rodzinami w śmierdzących kawalerkach albo wynajmują rozpadające się rudery na spółkę z kolegami i heroicznie walczą o zachowanie godności w świecie, w którym nie ma dla nich miejsca.
Dla nich piłka nożna była swego czasu jednym z niewielu dostępnych doświadczeń, za przeproszeniem, „duchowych”. Na stadionie czuli się silni, na trybunach mogli okazywać emocje. „Stadion to jedyne miejsce, gdzie możesz zobaczyć płaczącego Anglika” – mówi w filmie Loacha Eric Cantona.
Nowe porządki w futbolu zabrały im to doświadczenie. Eric listonosz nie chodzi na mecze piłkarskie, bo go nie stać. Autentyczne przeżycie zostaje zastąpione ersatzem w postaci transmisji w kodowanej telewizji, którą można obejrzeć w pubie, popijając piwo.
Odszedłem, bo straciłem pasję do gry. Zrozumiałem, że nie potrafię grać lepiej. Straciłem umiejętność zaskakiwania siebie samego
Film Loacha jest w istocie elegią na cześć odchodzącej w przeszłość kultury, której nikt – nawet duch Erica Cantony – nie będzie w stanie ożywić. Sam Cantona był prawdopodobnie ostatnim wielkim bohaterem piłkarskim fizycznie dostępnym dla takich ludzi jak Eric listonosz. Charakterystyczne, że nawet będąc milionerem, nie wyprowadził się na przedmieścia Manchesteru, mieszkał w ładnym, ale niespecjalnie ekstrawaganckim domu jednorodzinnym, jakich wiele. Z niektórymi kibicami utrzymywał bardzo zażyłe stosunki, chwalił się rebelianckim, lewicowym pochodzeniem (rodzice jego matki walczyli w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie Republiki). Czuł się częścią klubu tak samo jak jego kibice, podobnie jak wielu z nich odwrócił się od United po przejęciu go przez Amerykanina Malcolma Glazera. Tego typu zachowania gwiazd piłkarskich są dziś w praktyce niemożliwe, i to nie tylko ze względu na ich styl życia, ale również wymagania zawodowo-marketingowe.
W 2006 roku dziennik „The Sun” cytował słowa Cantony: „Manchester United stracił duszę, a dzisiejsi gracze są jak stado owiec”. Może jest w tych słowach trochę retoryki na pokaz, może to nostalgia mistrza, który sam kiedyś przyznał: „Najbardziej się boję, że kiedyś kibice wreszcie przestaną skandować moje nazwisko”. Ale może też Ken Loach miał rację, zatrudniając Erica Cantonę w roli ostatniego wielkiego czarodzieja futbolu, łącznika między światem niedosięgłych gwiazd i krainą wyobrażeń zwykłych ludzi. Spotkanie Erica Cantony z Erikiem listonoszem daje nadzieję, że ciągle możliwa jest ucieczka od świata, w którym każde nasze indywidualne i kolektywne uczucie można zamienić w produkt, wypromować i sprzedać.
Nawet jeśli to bajka, to jaka piękna bajka!
Tekst z tygodnika Plus Minus
, styczeń 2010