Klęski zaplanowane

Znowu nie wyszło. Nie wymagajmy jednak od włoskiego serialu tego, czego nie zdołaliśmy (nie chcieliśmy) zrobić sami

Publikacja: 14.10.2012 16:00

Klęski zaplanowane

Foto: Monolith

Zaczynam od ciężkiego westchnienia. Bo chciałoby się, żeby film, w którym wielokrotnie pada gromkie wezwanie do obrony chrześcijańskiej wiary i który sam chce być jej żarliwym obrońcą, był filmem przekonującym, mocnym i zwycięskim. Niestety, filmowa „Bitwa pod Wiedniem" jest przegrana. Nie mam serca, by pastwić się nad tą nieszczęsną produkcją, bo jej ideowe przesłanie jest mi bliskie, więc ze zwieszoną głową wymamroczę kilka jej klęsk i poszukam usprawiedliwień. Przede wszystkim trzeba nam wiedzieć, że jest to telewizyjny serial przerobiony na kino. Takie też siły i środki. Marketingowa kampania i rozbudzone u nas oczekiwania, że oto wreszcie mamy wytęsknioną światową, międzynarodową superprodukcję o wielkim polskim zwycięstwie – są kompletnie chybione.

To włoski telewizyjny serial o Marku z Aviano, charyzmatycznym kapucynie, który swymi naukami zyskał rozgłos i przydomek „duchowego lekarza Europy". Zyskał także przyjaźń koronowanych głów, w tym cesarza Leopolda, i odegrał bardzo ważną rolę w przygotowaniach do obrony Wiednia przed ottomańską nawałnicą. Matejko, malując zwycięskiego Sobieskiego pod Wiedniem, u jego boku, w centralnym miejscu umieścił  błogosławiącego polskiego króla Marka z Aviano, jako jedną z kluczowych postaci tamtych wydarzeń. Marka d'Aviano beatyfikował Jan Paweł II w roku 2003. Dlatego też w filmie grający Marka F. Murray Abraham wspiera się na dobrze znanym nam, współczesnym krzyżu Jana Pawła II. To rodzaj hołdu złożonego – jak mówi reżyser filmu Renzo Martinelli – „największemu papieżowi, jakiego kiedykolwiek miał świat chrześcijański".

Antagonistą Marka jest wielki wezyr Kara Mustafa, któremu sułtan powierzył 300-tysięczną armię i misję „zaniesienia chorągwi Allacha do serca Europy". Obaj znają się z głębokiej przeszłości, kiedyś, w czasach ożywionego handlu między Konstantynopolem a Wenecją, Kara Mustafa ocalił Markowi życie. Spotkają się 30 lat później, 11 września 1683 r., pod murami Wiednia, w przededniu bitwy decydującej, czy Europa pozostanie chrześcijańska, czy też zapanuje w niej islam.

Brońmy wiary! Ale nie tak

Historia ciekawa, ale snuje się mozolnie. Ciężkie, deklaratywne dialogi przy odrobinie dobrej woli może dałoby się jeszcze znieść. Nie wiem, czy jest to efekt poetyki serialowej, gdzie sklerotykom trzeba przypominać wydarzenia z poprzedniego odcinka, ale autorom kinowej wersji tego serialu przede wszystkim zabrakło nożyczek. Bo wszystkie  informacje otrzymujemy po kilka razy, jakby twórcy bali się, że wyszliśmy zrobić sobie herbaty. Tak siermiężna narracja w dzisiejszym kinie męczy i prowokuje do sprawdzania, czy może nie dostaliśmy jakiegoś SMS-a.

Ale może jeszcze bardziej utrudnia emocjonalne zatopienie się w opowieści siermiężność inscenizacji. Niby środki były, konie fikają na złamanie karku, jak w filmach sprzed 40 lat, gdy nikt nie przejmował się prawami zwierząt. Poziom realizacji scen batalistycznych na telewizyjny serial by może wystarczył. Ale w kinie rodzi się pytanie, czy twórcy zdawali sobie sprawę, w jakiej kategorii startują, i czy wiedzą, co dzisiejsza kinowa widownia ogląda na co dzień? Mam wrażenie, że nie przywiązali do tego wagi i ryzykownie wkroczyli na bitewne pole z efektami specjalnymi oraz postprodukcją na poziomie gier komputerowych sprzed półtorej dekady. Jeśli podczas mającej budzić grozę sceny oblężenia widać, że niektórzy obrońcy są z tektury (lub tekstury) i trwają w bezruchu, jeśli armaty kolejno kaszlą identycznym, komputerowym obłoczkiem, niektóre konie rzucają cienie, a inne nie rzucają cieni, jeśli ogrom sułtańskiej armii to majaczące we mgle rysowanki – na widowni skutek jest nieubłagany: śmiechom i żartom nie ma końca. Mówiąc Falstaffem – co prawda dialogi drewniane, ale za to inscenizacja mizerna.

Nie wiem, czy to polityczna poprawność, czy prewencyjnie miotane przez lewicowe media oskarżenia o „antyislamskość" wystraszyły twórców filmu do tego stopnia, że nie pokazują ani odrobiny grozy, jaka powinna nadciągać  wraz z turecką nawałnicą. Nie wiemy więc, dlaczego mianowicie mielibyśmy się tych tureckich orków bać i jak naprawdę bisurmani poczynali sobie z ludnością podbitych miast oraz wiosek. Wręcz przeciwnie – poznajemy zaprzyjaźnionego z Markiem, poczciwego i mądrego muzułmanina, czułego dla jednej ze swoich czterech żon, zresztą zakochanej w nim na zabój. Zaś sam Kara Mustafa niby groźny, ale fajny, męski, rycerski, synka kocha, żonę kocha, prawie jak Russell Crowe w „Gladiatorze". Inaczej niż zniewieściali pajace w perukach, schowani za stołem na cesarskim dworze. I jak tu zrozumieć Marka, który tak zawzięcie przed islamem ostrzega?

Zresztą już samo obsadzenie w roli płomiennego obrońcy wiary – F. Murraya Abrahama – pamiętnego diabolicznego Salieriego z „Amadeusza" czy demonicznego inkwizytora Bernardo Gui z „Imienia róży" – było ryzykowne.  Nie da się odmówić Abrahamowi aktorskiego talentu, ale uniesienia mnicha Marka budzą mimowolne skojarzenia ze złośliwymi karykaturami religijnego fanatyzmu, jakby aktor grał wbrew intencjom reżysera. Jerzy Skolimowski jako Jan III Sobieski próbuje zrobić postać z mizernego materiału, jaki dostał, rozepchnąć się na ekranie. Piotr Adamczyk z wdziękiem ośmiesza cesarza Leopolda, włosko-polska koalicja bierze odwet na Austriakach, ale niestety, to cesarskie pajacowanie przy okazji osłabia powagę sytuacji, a więc i wagę czynów Marco d'Aviano, i Jana III.

11.09

Wielki wezyr i charyzmatyczny zakonnik reprezentują  dwa światy, które stanęły naprzeciw siebie – zderzenie islamu i chrześcijaństwa jest nieuniknione.

Włoski tytuł serialu i filmu brzmi „11.09.1683" i odwołuje się do skojarzenia z atakiem na World Trade Center. Bo 11 września 1683 r. był dniem, w którym islam dotarł najdalej na Zachód, dopiero nazajutrz został odrzucony z drogi do serca Europy. Wielu twierdzi, że data ataku na WTC nie była przypadkowa.

12 września Europa – osłabiona wojną 30-letnią, pogrążona w chaosie, skłócona i zgnuśniała – zdołała się zjednoczyć oraz odepchnąć to śmiertelne zagrożenie na kilka wieków. O tym przede wszystkim chce mówić Martinelli, o zagrożeniu, które powróciło w innej formie, ale z podobnych powodów. I o konieczności powrotu do wartości jednoczących rozpadającą się, rozklekotaną Europę. Bo islam nadchodzi – silny klarownością swej misji, prostotą  wyznawców, determinacją upokorzonych. Bo islam rozprzestrzenia się i coraz głębiej wnika w ciało Europy, bez wojen katedry zamienia w meczety. Zdominowana przez lewicową ideologię Europa, tak zaciekle wroga wobec łagodnego chrześcijaństwa, wobec islamu zachowuje się schizofrenicznie: wielbi go za wypieranie chrześcijaństwa i zaciska oczy, by nie widzieć, jaki model cywilizacji niesie on naszym wnukom.

Wytęskniony wątek polski istnieje w końcu filmu, jak się okazuje – głównie za sprawą producenta Alessandra Leone, absolwenta polonistyki na rzymskiej La Sapienzy i propagatora polskiej kultury we Włoszech. Leone, dowiedziawszy się o planach Martinellego, dotarł do niego i namówił go na wstawienie do scenariusza historii o królu Sobieskim i polskiej odsieczy. Wolę nie myśleć, co by było, gdyby nie dotarł. A tak – istotnie – jest wrażenie, że to Polacy przeważyli losy bitwy, choć głównie przez pychę i głupotę Kara Mustafy. Szarża polskiej husarii owszem jest, i to szarża zwycięska, nie tak jak w „Ogniem i mieczem", gdzie Hoffman wytarzał ją w błocie, delektując się jej klęską, nie chcąc pokazać jej potęgi i triumfu. Martinelli pokazuje ten triumf, choć jeszcze nie tak, jak byśmy chcieli, nie tak, jak zostanie pokazany w pierwszym polskim filmie o zwycięskiej husarii, który kiedyś przecież powstanie.

Nie godzi się posądzać twórców filmu o mniemanie, że ideowa słuszność wystarcza, by zdobyć serca widzów. Przecież starali się o atrakcyjność, czasem nawet za bardzo (wątek dziadko-wilka). Ale jednak popełnili chyba częsty po konserwatywnej stronie błąd przemawiania do przekonanych. Wiedzieli, co chcą osiągnąć, ale nie odpowiedzieli sobie na podstawowe pytanie, kto mianowicie jest adresatem ich komunikatu. Jaki język rozumie, a jaki odrzuca.

Zaklepywanie

Do niedawna narzekać mogliśmy i czasem narzekaliśmy, że dwie największe polskie wiktorie ostatnich 350 lat – te, które ocaliły Zachód przed inwazją wschodniego barbarzyństwa – nie mają swych filmów. Że bezwzględnie powinny mieć swoje wielkie, porywające filmy dla masowej widowni. Takie, które  opowiedzą historię polskiego triumfu, jaki zmienił losy świata. Chwytające za serca i przemawiające do wyobraźni historie polskiej mobilizacji, odwagi, determinacji i skuteczności. Filmy, które sprawią, że żyjące w obrazkowo-narracyjnej kulturze pokolenia młodych Polaków z radością i dumą zanurzą się w polskiej historii, która szczyci się tak potężnymi zwycięstwami. Że będą mogli z dokonań swych ojców czerpać dumę i inspirację.

No to już mamy oba filmy. Po „1920. Bitwie Warszawskiej" – „Bitwę pod Wiedniem". Obie wielkie wygrane polskie bitwy, które mogłyby składać się na mit założycielski wolnej Polski – na ekranie, a więc w boju o świadomość młodego pokolenia Polaków – obie zostały przegrane. Tematy odfajkowane. Kto i kiedy zdoła zebrać środki na prawdziwy film o pokonaniu bolszewików pod Warszawą? Kto i kiedy zdoła zebrać środki na film o odsieczy wiedeńskiej? W latach 2005–2007 trwały zabiegi o produkcję filmu pt. „Victoria" o budżecie kilkudziesięciu milionów dolarów, śmiało planowano, by Sobieskiego zagrał Mel Gibson. Nie udało się zebrać inwestorów, a też i szybko przeminął  polityczny klimat dla takich przedsięwzięć.

Renzo Martinellego o blokowanie „polskiego" tematu nie oskarżam, bo zrobił film na temat włoski, Polaków grzecznie w swym filmie ugościł, choć kosztowało nas to kilka milionów (PISF dał dwa, KGHM  też dorzucił). Ale Jerzy Hoffman prawdziwy, triumfalny film o Cudzie nad Wisłą zablokował. Pokazał okrutną wojnę i sympatycznych bolszewików, ale tego, co najważniejsze w Bitwie Warszawskiej – założycielskiego zwycięstwa Rzeczypospolitej i triumfu Polaków – nie pokazał, a nawet to ukrył.

W środowisku filmowym powszechnie wiadomo, że długo przygotowujący się do filmu o Katyniu Andrzej Wajda skutecznie zablokował rozwój innych projektów filmowych na ten temat (m.in. Roberta Glińskiego). A po zrealizowaniu swego filmu, gdy dowiedział się, że wciąż ktoś ma ochotę kręcić fabułę o Katyniu, miał powiedzieć publicznie z rozbrajającą szczerością: „Ale po co? Przecież film o Katyniu już jest".

Które jeszcze fragmenty polskiej historii są niebezpieczne i mogą grozić powstaniem nieodpowiedzialnych filmów, budzących – jak mówi ekspert TVN od narodowej duszy Grzegorz Miecugow – „demony polskiego patriotyzmu"? Albo demony polskiej wiary we własne siły, mądrości, solidarności, godności, odwagi... Strach, ile tych demonów może się rozpanoszyć. Bez wątpienia jednym z takich trefnych tematów, dozwolonych tylko dla propagandowych fachowców, jest hołd złożony przez rosyjskiego cara Wasyla Szujskiego wraz z braćmi  polskiemu królowi Zygmuntowi III.

Car się gniewa

Kiedy niedawno zapowiedziano rekonstrukcję tego wydarzenia w Krakowie (a dlaczego nie w Warszawie? wszak rzecz działa się na Zamku Królewskim), jakiś politruk z „Gazety Wyborczej" wystąpił z reprymendą, że zwycięstwa pod Kłuszynem i hołdu carów Szujskich nie wolno nam świętować, bo były upokorzeniem innego, wielkiego narodu. A jakby były upokorzeniem małego narodu, to byłoby wolno? A które zwycięstwo nie jest upokorzeniem przegranych?

A może nie wolno nam świętować hołdu rosyjskich carów, bo dworzany mrą ze strachu, że się obecny car pogniewa? A lata 1610–1612 w masowej kulturze mogą być podsumowane tylko rosyjskim filmem, w którym wredny polski husarz (grany przez Michała Żebrowskiego) w finałowej scenie wreszcie potraktowany zostaje jak należy – mieczem wbitym w otwarte usta.

Możliwe, że Jerzy Hoffman albo inni fachowcy od trzymania polskiej narodowej dumy w bezpiecznym kojcu już pracują nad filmem o bitwie pod Kłuszynem i o hołdzie carów, w którym polskie zwycięstwo zostanie przedstawione jako zawstydzająca, szkodliwa awantura, rosyjscy żołnierze i bojarzy będą nad wyraz sympatyczni, w przeciwieństwie do kaprawych Polaczków. Film mieć będzie tytuł „Braterstwo Słowian", a historyczna scena, w której car Rosji bije pokłony polskiemu królowi, zostanie zastąpiona sceną pojednania, w której polski król obłapi się z Szujskimi na misia, czym zyska aplauz swych postępowych dworaków, a ciemną polską szlachtę zapewni, że intencje cara są najczystsze, współpraca jest znakomita, więc koniec z potrząsaniem szabelką, wszystkie dotyczące nas decyzje pozostawiamy w ręku naszych rosyjskich przyjaciół. Bo to fachowcy.

Powstanie takiego tworu trzeba uprzedzić filmem o historii prawdziwej. Niniejszym zatem informuję, że scenariusz filmu fabularnego pod drażniącym postępowe ucho tytułem „Hołd carów Szujskich" już powstał. I czeka na lepsze czasy. Już niedługo.

Zaczynam od ciężkiego westchnienia. Bo chciałoby się, żeby film, w którym wielokrotnie pada gromkie wezwanie do obrony chrześcijańskiej wiary i który sam chce być jej żarliwym obrońcą, był filmem przekonującym, mocnym i zwycięskim. Niestety, filmowa „Bitwa pod Wiedniem" jest przegrana. Nie mam serca, by pastwić się nad tą nieszczęsną produkcją, bo jej ideowe przesłanie jest mi bliskie, więc ze zwieszoną głową wymamroczę kilka jej klęsk i poszukam usprawiedliwień. Przede wszystkim trzeba nam wiedzieć, że jest to telewizyjny serial przerobiony na kino. Takie też siły i środki. Marketingowa kampania i rozbudzone u nas oczekiwania, że oto wreszcie mamy wytęsknioną światową, międzynarodową superprodukcję o wielkim polskim zwycięstwie – są kompletnie chybione.

Pozostało 94% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów