Zaczynam od ciężkiego westchnienia. Bo chciałoby się, żeby film, w którym wielokrotnie pada gromkie wezwanie do obrony chrześcijańskiej wiary i który sam chce być jej żarliwym obrońcą, był filmem przekonującym, mocnym i zwycięskim. Niestety, filmowa „Bitwa pod Wiedniem" jest przegrana. Nie mam serca, by pastwić się nad tą nieszczęsną produkcją, bo jej ideowe przesłanie jest mi bliskie, więc ze zwieszoną głową wymamroczę kilka jej klęsk i poszukam usprawiedliwień. Przede wszystkim trzeba nam wiedzieć, że jest to telewizyjny serial przerobiony na kino. Takie też siły i środki. Marketingowa kampania i rozbudzone u nas oczekiwania, że oto wreszcie mamy wytęsknioną światową, międzynarodową superprodukcję o wielkim polskim zwycięstwie – są kompletnie chybione.
To włoski telewizyjny serial o Marku z Aviano, charyzmatycznym kapucynie, który swymi naukami zyskał rozgłos i przydomek „duchowego lekarza Europy". Zyskał także przyjaźń koronowanych głów, w tym cesarza Leopolda, i odegrał bardzo ważną rolę w przygotowaniach do obrony Wiednia przed ottomańską nawałnicą. Matejko, malując zwycięskiego Sobieskiego pod Wiedniem, u jego boku, w centralnym miejscu umieścił błogosławiącego polskiego króla Marka z Aviano, jako jedną z kluczowych postaci tamtych wydarzeń. Marka d'Aviano beatyfikował Jan Paweł II w roku 2003. Dlatego też w filmie grający Marka F. Murray Abraham wspiera się na dobrze znanym nam, współczesnym krzyżu Jana Pawła II. To rodzaj hołdu złożonego – jak mówi reżyser filmu Renzo Martinelli – „największemu papieżowi, jakiego kiedykolwiek miał świat chrześcijański".
Antagonistą Marka jest wielki wezyr Kara Mustafa, któremu sułtan powierzył 300-tysięczną armię i misję „zaniesienia chorągwi Allacha do serca Europy". Obaj znają się z głębokiej przeszłości, kiedyś, w czasach ożywionego handlu między Konstantynopolem a Wenecją, Kara Mustafa ocalił Markowi życie. Spotkają się 30 lat później, 11 września 1683 r., pod murami Wiednia, w przededniu bitwy decydującej, czy Europa pozostanie chrześcijańska, czy też zapanuje w niej islam.
Brońmy wiary! Ale nie tak
Historia ciekawa, ale snuje się mozolnie. Ciężkie, deklaratywne dialogi przy odrobinie dobrej woli może dałoby się jeszcze znieść. Nie wiem, czy jest to efekt poetyki serialowej, gdzie sklerotykom trzeba przypominać wydarzenia z poprzedniego odcinka, ale autorom kinowej wersji tego serialu przede wszystkim zabrakło nożyczek. Bo wszystkie informacje otrzymujemy po kilka razy, jakby twórcy bali się, że wyszliśmy zrobić sobie herbaty. Tak siermiężna narracja w dzisiejszym kinie męczy i prowokuje do sprawdzania, czy może nie dostaliśmy jakiegoś SMS-a.
Ale może jeszcze bardziej utrudnia emocjonalne zatopienie się w opowieści siermiężność inscenizacji. Niby środki były, konie fikają na złamanie karku, jak w filmach sprzed 40 lat, gdy nikt nie przejmował się prawami zwierząt. Poziom realizacji scen batalistycznych na telewizyjny serial by może wystarczył. Ale w kinie rodzi się pytanie, czy twórcy zdawali sobie sprawę, w jakiej kategorii startują, i czy wiedzą, co dzisiejsza kinowa widownia ogląda na co dzień? Mam wrażenie, że nie przywiązali do tego wagi i ryzykownie wkroczyli na bitewne pole z efektami specjalnymi oraz postprodukcją na poziomie gier komputerowych sprzed półtorej dekady. Jeśli podczas mającej budzić grozę sceny oblężenia widać, że niektórzy obrońcy są z tektury (lub tekstury) i trwają w bezruchu, jeśli armaty kolejno kaszlą identycznym, komputerowym obłoczkiem, niektóre konie rzucają cienie, a inne nie rzucają cieni, jeśli ogrom sułtańskiej armii to majaczące we mgle rysowanki – na widowni skutek jest nieubłagany: śmiechom i żartom nie ma końca. Mówiąc Falstaffem – co prawda dialogi drewniane, ale za to inscenizacja mizerna.