Barbara Hollender
Reżyser przypomina, że każde 11 minut może być ostatnie. I trzeba rozważnie żyć, kiedy jeszcze życie trwa. To przejmujący krzyk człowieka, który sam musiał zmierzyć się z wielką tragedią.
Ruchliwy punkt dużego miasta. Wieżowce, w pobliżu park i odrapana rudera – pozostałość po przeszłości. I ludzie. Bardzo różni. Znana aktorka, która wybiera się do hotelu na spotkanie z hollywoodzkim reżyserem. Jej obsesyjnie zazdrosny mąż. Sprzedawca hot-dogów, który za miłym uśmiechem ukrywa ciemną przeszłość. Zakonnice na spacerze. Chłopak rozwożący klientom narkotyki. Alpinista myjący okna na dużych wysokościach. Dziewczyna z psem, niedoszła samobójczyni i podpalaczka. Malarz rysujący obrazki miasta. Ekipa pogotowia wezwana do domu, gdzie rozgrywa się dramat. Jedni ocierają się o siebie na ulicy, inni nie zetkną się nigdy. Ale wszyscy, przez przypadek, znaleźli się w tym samym miejscu i czasie.
To prawda, niewiele się o nich dowiadujemy. Tylko czy musimy? Ci ludzie są jak przechodnie mijani na ulicy: na jednych zwracamy większą uwagę, innych niemal nie zauważamy. Czasem usłyszymy strzępki rozmów, czasem się za kimś obejrzymy. Ale w „11 minutach" w miarę upływu czasu i powrotów na ekran bohaterów, z początkowego chaosu zaczyna układać się mozaika ludzkich losów, uczuć, tęsknot, ambicji, niespełnień.
Skolimowski tworzy ten filmowy patchwork brawurowo. Po mistrzowsku pokazuje tytułowe 11 minut z życia bohaterów. Niespokojna kamera Mikołaja Łebkowskiego wyłapuje z tłumu przechodniów, którzy mają twarze aktorów wszystkich pokoleń od Mateusza Kościukiewicza i Dawida Ogrodnika zaczynając, przez wyśmienitego Andrzeja Chyrę, aż do Jana Nowickiego. Każda postać ma tu własny charakter i rytm. Akcja rozpisana jest precyzyjne, sceny wracają z matematyczną dokładnością. Szybki, nerwowy montaż oddaje pęd współczesności. A jednocześnie czujemy, że nad tymi ludźmi wisi jakieś fatum.
„11 minut" to film o kruchości życia. O przypadku, który może zadecydować o naszym losie. Jerzy Skolimowski, który trzy lata temu stracił syna, napisał scenariusz przepełniony bólem. Jakby chciał przestrzec, że czasem jedna chwila może zburzyć wszystko, co dotąd mniej lub bardziej mozolnie budowaliśmy. A więc trzeba żyć wtedy, kiedy nasz świat trwa. Rozważnie tworzyć własną hierarchię wartości i spraw. Bo drugiego życia – do poprawki – nie dostaniemy.
Małgorzata Piwowar