Dla wicepremiera ds. bezpieczeństwa Jarosława Kaczyńskiego sprawa wydaje się prosta. – Chcesz pokoju, szykuj się do wojny – powtarza za klasykami militarnej strategii. – Trzeba się zbroić, wróg u bram, a dla podniesienia polskich zdolności odstraszania warto się nawet zadłużyć – przekonywał lider Zjednoczonej Prawicy, prezentując w końcu października z szefem MON Mariuszem Błaszczakiem projekt ustawy o obronie ojczyzny. Zapowiedzieli powiększenie armii do 300 tys. żołnierzy i jej wyposażenie w sprzęt i odpowiednią infrastrukturę.
Utrzymanie tak licznych Sił Zbrojnych może podnieść wydatki obronne państwa ponaddwukrotnie, do kwot grubo przekraczających 100 mld zł – szacują eksperci.
Prof. Witold Orłowski, ekonomista i wykładowca akademicki, doradca PwC, obliczył, że do sfinansowania zapowiadanych inwestycji w wojskowe kadry i logistykę potrzebne są ogromne nakłady, odpowiadające wartości 5,5 proc. rocznego polskiego PKB. – Taki odsetek swojego PKB przekazuje na obronę np. narażony na zagrożenia i ciągłe ataki Izrael – mówi profesor. Jeśli jednak izraelskie wydatki na tak ekstremalnym poziomie wydają się uzasadnione, trzeba zapytać władze, czy zagrożenie dla naszego kraju uzasadnia porównywalny skok wydatków militarnych w Polsce – kraju zakorzenionym w NATO.

Szukanie miliardów
Prof. Orłowski uważa, że jeśli jesteśmy w niebezpieczeństwie, jak zdają się twierdzić rządzący, to pieniądze na wzmocnienie obrony narodowej muszą się znaleźć. I należy ich szukać w budżecie, bo twierdzenie, że da się to zrobić poza konstytucyjnym systemem, zasilając budowę niemal dwuipółkrotnie większej armii także z emisji długu, to mamienie wyborców, mijanie się z prawdą i manipulacja.